Po 21 dniach podróży, pokonując 2243 km szczęśliwi, ale zmęczeni dotarli do Rzymu. - Warto było! Wyruszając nie zdawaliśmy sobie sprawy ile nas czeka po drodze przygód, spotkań, wyzwań, ile potu trzeba będzie przelać - mówią Andrzej Klinkosz i Przemysław Łagosz, uczestniczy wyprawy.
Oto bardzo obszerna, ale niezwykle wciągająca, napisana w formie dziennika, opowieść o niezwykłej rowerowej wyprawie, na którą zdecydowali się Przemysław Łagosz z Gowidlina i Andrzej Klinkosz z Bąckiej Huty w gm. Sierakowice. Wsiedli na rowery na początku lipca mając przed sobą mapy, ponad dwa tysiące kilometrów do przejechania i cel - Rzym.
h3. Z Gowidlina ku Częstochowie
Pierwsze cztery dni naszego rowerowego wypadu kierujemy się ku Częstochowie. Przebieg trasy identyczny jak podczas pielgrzymki rowerowej sprzed dwóch lat. Z Gowidlina wyjeżdżamy o 8.45 kierując się na Sulęczyno. Pierwszą przerwę robimy po przejechaniu 35 km! Pogoda nam dopisuje, 28 st. C, bez opadów. Po 182 km dojeżdżamy do naszych przyjaciół w Wieszkach k. Chobielina.
Pogoda się nie zmienia przez kolejne trzy dni. Wzrasta jedynie temperatura. Słupek rtęci wzbija się na wysokość 32 st. C. Jak najszybciej chcemy dojechać do Lichenia. Następnego dnia od 6.30 do 13.00 mamy już na koncie 100 km. Droga jest bardzo dobra. Przeszkadzają tiry, które jadą jeden za drugim. Nikt na nas nie trąbi lecz nagminnie zdarza się wyprzedzanie "na trzeciego". Jadąc z bagażem wykonywanie szybkich manewrów nie jest rzeczą tak prostą jak by się mogło to wydawać.
Na koniec dnia mamy już 156 km na koncie. Jesteśmy w miejscowości Szczerców. Wjeżdżamy do centrum i widzimy drzwi otwarte w miejscowym gimnazjum. Normalnie nas zapraszają! Miłe panie sprzątaczki pozwalają się nam wykąpać. Tuż za płotem rozpościera się teren Parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Wprost idealne miejsce na rozłożenie naszego namiotu. Pozwalamy sobie zatem na zapukanie do drzwi miejscowego księdza proboszcza. Ks. Jarosław Kłys bez zająknięcia zgadza się na rozbicie naszego namiotu na trawniku za domem katechetycznym. Proponuje posiłek i możliwość zamieszkania w domu katechetycznym, którą z radością przyjmujemy. Postawę ks. Jarosława zapamiętamy. Była ona dla nas postawą budującą i pozytywnie nas nastawiła do dalszej wędrówki.
Następnego dnia mijamy znak Częstochowa. Zakwaterowanie znajdujemy w domu pielgrzyma u Sióstr Miłosierdzia Bożego Św. Wincentego a Paulo. Polecamy to miejsce. Jest przyjazne, siostry są miłe, uprzejme. W Częstochowie spotykamy też grupę pielgrzymów z Sierakowic i okolic zmierzających do Medjugorie.
h3. Piąty dzień, doskonała trasa
Po zjedzeniu śniadania w Częstochowie postanawiamy jednak ruszyć. Moje stawy i mięśnie na tyle odpoczęły, że da się daje pedałować. Pogoda wciąż nam sprzyja. 28 st., bez opadów, słoneczko grzeje aż się miło jedzie. Z Częstochowy kierujemy się na Kędzierzyn Koźle i dalej na przejście graniczne w Branicach. Trasa jest doskonała. Lekki spadek, bez dziur i wybojów. Bardzo dobrej jakości. Po drodze zatrzymujemy się na w lesie na jagodach jak również na marchewkowym polu. Po drodze przejeżdżamy przez Jemielnicę, w której duże wrażenie robi park oraz jego okazałe obiekty pocysterskie.
Ok. 19.00 docieramy do Głubczyc, kilka kilometrów od granicy z Czechami. Tu postanawiamy przenocować, tym bardziej, że ostatni odcinek okazał się sporym podjazdem i odebrał troszkę sił. Nocleg znajdujemy w miejscowej katechetce, gdzie mamy dostęp do prądu jak również do łazienki. Ułatwia nam to znacznie wieczorną toaletę i pranie brudnych rzeczy. Ks. Michał Ślęczek bez problemu pozwala nam na zakwaterowanie się. Z uwagi na wcześniej zaplanowany wiec z okazji 70. rocznicy wydarzeń na Wołyniu tkwimy przed domem parafialnym 2 h. Prawie zasypiamy. Przydało by się położyć, ale nie ma gdzie! Naprzeciwko katechetki znajduje się okazały kościół p.w. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Głubczycach, który w 2009 r. obchodził swoje 750-lecie istnienia.
h3. Trzeba się ubezpieczyć
W trasę ruszamy dopiero o 9.10. Powód? Trzeba się ubezpieczyć. Ostatni dzień w Polsce. Ku naszej uciesze okazało się, że tuż obok katechetki znajduje się kancelaria biura ubezpieczeniowego! Jak znalazł! U pana Krzysztofa Jarosza ? agenta ubezpieczeniowego jesteśmy pierwszymi klientami. Czekamy na odpalenie kompa. Ubezpieczamy się na 23 dni (do końca miesiąca lipca). Suma do wpłaty 117 zł + 2.5 zł kosztów przelewu. Dużo, niedużo ale ubezpieczyć się trzeba. W pakiecie mamy też inne usługi np. transport zwłok do Polski ? ale mam nadzieję, że nie trzeba będzie z tej opcji korzystać. Szkoda, że nie można ubezpieczyć naszych bagaży na większą kwotę. W przypadku kradzieży rowerów, czy sakw można się tylko popłakać, wracać do domu i zbierać na następne.
Przekraczamy granicę Polsko-Czeską. Kierując się na Olomuc przejeżdżamy przez Mladecko, Moravsk? Beroun i Šternberk. W Šternberk robimy zakupy na wieczór i jutrzejsze śniadanie. W Olomouc "troszkę" się pomyliliśmy i udało nam się wjechać na drogę szybkiego ruchu. Wydaje się, że to nie do końca nasza wina, gdyż nagle droga, którą mogliśmy jechać zamieniła się bez oznakowania w trasę dla rowerów nie przeznaczoną. Zresztą to nie nowość w Czechach (i jak się później okazało we Włoszech też). Na trąbienie ze trony kierowców nie trzeba było długo czekać. To znak, że coś jest nie tak! Pozostało nam nic innego jak zjechać na pobocze i przez miedzę między polami, na których rosło żyto dostać się na ulicę biegnącą nieopodal.
W godzinach wieczornych docieramy do miejscowości Olšany u Prostějova. Udajemy się do miejscowego księdza. Jednak tu doznajemy pierwszej porażki. Ksiądz odmawia nam noclegu, nawet na podwórku, ogrodzonym szczelnym, dwumetrowym, ceglanym płotem.
Zauważyliśmy podwórko z dużym zielonym terenem. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu w oddali widzimy tam także wiatę z krzesłami, kran z wodą i mały ogródek. Pod wiatą imprezkę urządzili sobie miejscowi. Niestety nie pozwalają się nam rozłożyć z namiotem, gdyż jak tłumaczą nie jest to ich prywata posesja i mieszka tam więcej osób. Ale za to dzieci Ondraszek, Radek i Wasiek prowadzą nas na miejsce gdzie rzekomo możemy spokojnie rozłożyć nasz namiot. Leży ono nieopodal tego fajnego podwórka, tyle, że naprzeciwko cmentarza! Ale cóż?!
h3. Z Czechami o życiu
Po chwili jednak znów przybiega do nas trójka dzieciaków i zaprasza jednak na swoje podwórko. Tu okazuje się, że zostajemy bardzo mile przyjęci. Mama dwójki naszych młodych przyjaciół proponuje nam rosół z makaronem, na co oczywiście przystajemy z radością. Można się też z nią spokojnie dogadać. Od miejscowych z ogródka otrzymujemy świeże ziemniaki, marchewkę oraz sałatę. Tak jak w Polsce ? czym chata bogata!
Wieczorem, gdy słońce już skryło się za horyzontem i zrobiło się ciemno udaje się też porozmawiać z tubylcami o ich i naszym życiu. Okazuje się, że nasza nowa przyjaciółka sama wychowuje czwórkę dzieci. Dwie córki i dwóch synów. Jest jej ciężko ale sobie radzi. Widać, że jest mocną kobietą o silnym charakterze. Nie wszystkie dzieci są też z jednego ojca co stanowi dodatkowy problem. Opowiada o zachowaniu Waśka, który ma już 13 lat i próbuje różnych rzeczy idąc w ślady swojego ojca. Bardzo ją to smuci. Córki są już starsze i poznajemy je wieczorem kiedy wracają z pracy i z praktyki zawodowej.
Dwójka pozostałych dorosłych to małżeństwo. Ich synem jest Radek. Ojciec pracuje w zakładzie naprawy samochodów. Mama chyba nie pracuje.
Niestety problemem na dzisiejszą noc są nasze rowery, których bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze. Znajdujemy się na wylocie wioski, na podwórku przed blokiem. Pomimo przywiązania ich łańcuchem do stelaża wiaty, czuwamy przy nich przez całą noc.
h3. Pobudka Ondraszka i urodzinowy bukiet
Mój sen zakończył się wcześniej niż myślałem. O 6.00 do namiotu zawitał Ondraszek i starał się ze mną zagaić rozmowę. To, że nie odpowiadałem wcale mu nie przeszkadzało, on kontynuował swój monolog. Wiercił się, kręcił. Wchodził do śpiwora Andrzeja, to wychodził. Próbował też wejść i do mojego, ale starałem się mu wytłumaczyć, że z uwagi na moje gabaryty moglibyśmy się razem w śpiworze zaklinować. Ogólnie ADHD! Za chwilę do namiotu zapukał jego starszy brat Wasiek i wtedy doszedłem do wniosku, że to na dzisiaj koniec spania. Pora wyjść z kokonu i przywitać nowy dzień.
Kiedy opuściłem namiot Andrzej wręczył mi bukiet kwiatów! Tak, kwiatów! A to z tej okazji, że 9 lipca obchodzę swoje 35 urodziny. Po chwili przyszła też i nasz przyjaciółka. Przyniosła nam garnuszek z kawą i cały talerz kanapek. Nic tak nie budzi rano jak świeżo zrobiona kawa, a i kanapkami też nie pogardziliśmy.
Z samego rana pokonaliśmy różnicę poziomów ponad 400 m, z licznymi podjazdami i zjazdami. Teren przepiękny krajobrazowo, ale trudny do pokonania. Z miejscowości Olšany u Prostějova kierujemy się na Prost?jov, a następnie na Brno. Niestety jak zawsze musimy poruszać się drogami dostępnymi dla rowerów, a nie najkrótszymi (autostradą). Okolica piękna, mnóstwo szlaków rowerowych wytyczonych wokół miejscowości. Wzorcowe jest również oznakowanie szlaków. Aż chciałoby się zaprosić polskich włodarzy, żeby zobaczyli jak należy wykorzystać lokalne warunki do rozwoju turystyki na terenie Kaszub.
Kierujemy się na Senetáŕov, Ochz u Brna. Między tymi miejscowościami znajduje się wioska Křtiny. Przepięknie położona. Zachwyca jednak nie tylko przyrodą, ale przede wszystkim Maryjnym Sanktuarium. Klasztor został założony przez Norbertanów około 1210 roku. Kościół zachwyca freskami na suficie wykonanymi przez Jana Jerzego Etgensa w latach 1691-1759 i rzeźbami. W ołtarzu głównym znajduje się gotycka, kamienna rzeźba Maryi Panny z XIII w. Wieża kościoła ma 73 m wysokości. Warto tu przystanąć, pomodlić się i odetchnąć chłodem w murach kościoła.
h3. Spotkanie u źródła
Brno mijamy przejeżdżając przez Šlabanice, Kobylnice. Brno jest miejscowością cudownie położoną pomiędzy wyrastającymi z każdej strony pagórkami. Aż szkoda, że nie mamy czasu, żeby tu zostać i je pozwiedzać. W trafnym znalezieniu drogi pomaga nam miejscowy przechodzień, gdyż na konkretne oznakowanie nie ma co liczyć!
Podobno każda droga prowadzi do Rzymu! Tak też chyba jest w naszym przypadku. Droga na mapie jest oznakowana. Miała być asfaltową, a wiedzie nas najpierw po bruku, a później zmienia się w dróżkę polną. Jedziemy między uprawami, łanami dojrzewających zbóż i słoneczników. Nie powiem, żeby nam się to szczególnie podobało. Z bagażami i dużym obciążeniem nie trudno tu o przebicie dętki. Niewątpliwie ten odcinek 4 km dodał smaczku naszej wyprawie.
Wieczorkiem dojeżdżamy do miejscowości Blučina niedaleko Židlichowic. Mijamy beczułkę z wypływającą z niej wodą. Dochodzi już godz. 20.00. Nagle pomyślałem, że warto napełnić bidony wodą. Zawołałem też Andrzeja, który był około 100 m przede mną. W sumie po napełnieniu butelek, bidonów, umyciu się stwierdzamy, że rozbijemy tu nasz namiot. Wokół jest troszkę terenu zielonego, jest dostęp do wody. Niczego nam więcej nie potrzeba.
Zauważamy, że do naszej beczułki podchodzą dwie panie z plastikowymi butelkami. Oczywiście trzeba je pozdrowić. Zatem powiedziałem ? dobry wieczór! Na co jedna z nich odpowiedziała ? dobry wieczór! Tu nasze zdziwienie sięgnęło zenitu! I zaczęła się rozmowa? Po krótkim przedstawieniu się okazało się, że jedna z pań doskonale znak język polski, gdyż jest żoną Polaka.
Jej mąż jest krewnym prof. Kazimierza Kąkola z Warszawy, byłego ministra Urzędu do Spraw Wyznań w rządach Piotra Jaroszewicza. Panie wyjaśniły nam, że cała wioska chodzi tu codziennie po wodę lejącą się ciurkiem z beczki, gdyż jest to bardzo bogata w składniki woda wypływająca z serca otaczających nas gór. Kiedy stwierdziliśmy, że szukamy miejsca na rozłożenie namiotu i bezpieczne schowanie naszych rowerów, pani po bardzo krótkim namyśle prowadziła nas do swojego domu i pozwoliła się rozbić na trawniku tuż przez skarpą. Rowery lądują w garażu.
h3. Brakuje sił przy podjazdach
Już przed 7.00 właścicielka posesji pożegnała nas wyjeżdżając samochodem do pracy. Wcześniej jednak przyniosła nam dzbanek z herbatą. Żegnamy się także z mamą jej męża, pakujemy i ruszamy w trasę. Oczywiście napełniamy jeszcze bidony "starą wodą", robimy sobie zdjęcia. Kierujemy się na Pravlov, Miroslav, Host?radice, Prosim?řice by wreszcie wjechać do dużego miasta Znojmo.
Trasa zachwyca widokami niedostępnymi u nas na Kaszubach. Tu górują latorośle. Przy domach rosną drzewka morelowe, z których często korzystamy. W Znojmo dokonujemy zakupów w miejscowym hipermarkecie. To również czas na drugie śniadanie. Tak jak zawsze w tych wielkogabarytowych sklepach korzystamy z toalety. To też dobry moment, żeby się odświeżyć. Dla mnie to pora na smarowanie maścią pachwin przetartych na siodełku.
Granicę postanawiamy przekroczyć za miejscowością Hannice. Wcześniej jednak przejeżdżamy obok Parku Narodowego Podyji i Thavantal. Podczas śniadania miejscowi zalecali poświęcenie czasu na zwiedzenie tych parków, podobno warto. My niestety mamy nieco inne plany i wszystkiego nie jesteśmy stanie zwiedzić. Przed przekroczeniem granicy padamy na placu zabaw ze zmęczenia. Odpoczywamy tam z 1.5 godz. temperatura 35 st., oraz kolejny dzień jazdy bez odpoczynku nie dają o sobie zapomnieć. Co prawda nie mam zakwasów, ale najzwyczajniej brakuje sił przy podjazdach. Praktycznie jadę na zmęczeniu. Człowiek zapomina o wszystkim i stara się przekroczyć magiczną liczbę 100 km dziennie.
h3. Znaleźć właściwy kierunek
Granicę Czesko-Austriacką mijamy mając już na koncie ponad 900 kilometrów bez dnia odpoczynku.
Trasę kontynuujemy 35-tką przejeżdżając przez Retz, Schrattental. Na wysokości miejscowości Pulkau kończy się nagle 35-tka. Najpierw wjeżdżamy pod jedną górkę kierując się (jak się później okazało) na Weitersfeldt. To nie był jednak dobry kierunek. Później wjeżdżamy już na dobrą drogę i na ok. 300 m przed prawidłowym zjazdem pytamy miejscowych o prawidłowość naszego wyboru. Oni nam każą zwracać i jechać w inną stronę. Niestety przyznajemy im rację i zawracamy!
To tak jakbym zapytał w Gowidlinie jak dojechać do Sierakowic, a osoba dorosła by nie wiedziała! Masakra! Te 10 niepotrzebnych kilometrów wynagradzają nam jednak widoki. W końcu zauważa nasze rozterki pan koszący przy domu trawę i nie dość, że prawidłowo wyznacza nam kierunek jazdy to jeszcze daje nam w prezencie bardzo szczegółową mapę, dzięki której nie sposób nie trafić. Dziękujemy i kierujemy się początkowo polną drogą w wyznaczonym kierunku. Mijamy pola winorośli, brzoskwiń, arbuzów, czereśni. Niestety niedostępne dla nas, gdyż znajdują się za wysokim ogrodzeniem. Arbuzy i winogrona są jeszcze niedojrzałe.
h3. Jedyna burza w gospodarstwie spracowanej staruszki
Po przejechaniu kilku następnych kilometrów docieramy do Eggenburga. Tu robimy zakupy, pożywiamy się nieco, tankujemy paliwo do naszej kuchenki i postanawiamy tu spędzić noc. Z początku bardzo dobrym miejscem wydają się okolice miejscowej warowni, ale po głębszym zastanowieniu się dochodzimy do wniosku, że trzeba poszukać czegoś bardziej bezpiecznego.
Wyjeżdżamy z miejscowości i docieramy do strasznie zaniedbanego gospodarstwa, które lata swojej świetności ma już pewnie za sobą. Przepiękne niegdyś obejście z licznymi rzeźbami, gzymsami, malowidłami znajduje się obecnie w opłakanym stanie. Tu wita nas starsza pani, która właśnie karmi swoje owieczki. Po próbie dogadania się starsza pani pozwala nam na rozlokowanie się. Wybieramy kawałek trawy za chlewem. Pokazuje nam także gdzie możemy skorzystać z wody. Bardzo przykro było patrzeć na pracę ponad siły tej kobiety, która tak dużo serca wkładała w dbanie o swoje owieczki. Widać było jej spracowane ręce, całkowity brak zadbania o siebie, nogi wykrzywione od pracy?
Postanawiamy tu pozostać i dzisiejszą noc i odpocząć także jutro. Miejsce na odludziu. Tu jest bezpieczne. W godzinach wieczornych, jak już jesteśmy w namiocie rozpętała się jedyna burza, na jaką natrafiliśmy podczas całej podróży do Rzymu. Deszcz lał zaledwie przez około pół godziny. Więcej deszczu na trasie nie zaznaliśmy.
h3. Dziewiąty dzień - totalna laba
Andrzej po raz pierwszy nie wstał o 5.00 rano. Rana po ukąszeniu nabrzmiała. Widać też dwa ślady po ukąszeniu. Wcześniej sączyła się z nich krew, teraz wypływa ropa. Smaruję to maścią na ukąszenia, w którą zaopatrzyłem się w Sierakowicach w Aptece u Kosmy i Damiana.
Andrzej postanawia zostać. Jako prawdziwy gospodarz chce rozeznać się w tutejszej gospodarce. Z samego rana odwiedza nas również młody farmer, który odpowiada za to całe gospodarstwo. Mówi, że ma jeszcze jedną farmę, którą obrabia. Oprowadza Andrzeja po chlewach, po całym terenie chwaląc się maszynami (bo porządkiem w obejściu nie dało by się niestety pochwalić!).
Ja postanawiam zwiedzić Eggenburg i zrobić zakupy. Dochodząc do ronda, przechodzę przez pasy i słyszę rozmowę prowadzoną w języku polskim. Podszedłem do dwóch pań siedzących na ławeczce i wygrzewających się w słońcu. Okazuje się, że jedna z nich mieszka tu już ponad 25 lat, druga zaś przyjechała ze swoim nastoletnim synem do córki. Pytam o miejscowe atrakcje.
Panie słysząc o planowanej trasie zalecają nam przejechanie dłuższego odcinka brzegiem Dunaju, zaznaczając, że takich widoków nie można nie zobaczyć. I tak modyfikujemy naszą trasę zgodnie z zaleceniami. Troszkę więcej kilometrów, ale jak się później okazało warto było. Ja ruszam do centrum miasta kierując się do punktu informacji turystycznej. Tu dzięki uprzejmości pani obsługującej biuro otrzymuję bezpłatnie mapki najbliższego terenu, które znacznie ułatwiają nam późniejsze poruszanie się. Są to typowe mapki dla rowerzystów z zaznaczonymi licznymi szlakami rowerowymi.
Miasto Eggenburg zachwyca pięknem i czystością jednak brakuje tu ludzi na ulicach. Troszkę to dziwne - domów mnóstwo, a spotkanych ludzi można by policzyć na palcach jednej ręki. Zwiedzam miejscowe kościółki oraz przechadzam się wąskimi, wyłożonymi brukiem uliczkami. W jednym z kościołów moją uwagę przykuła gablota ze wspomnieniami osób, które w tym roku kalendarzowym zmarły.
h3. Brzegiem Dunaju i w winnicy
Trasę za namową Polek zmieniamy na nieco dłuższą, ale z trawersem brzegu Dunaju na dłuższym odcinku. I tak jadąc przez Maissau, Hadersdorf dojeżdżamy do dużego miasta Krems. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy, że dzisiaj czekają nas jedne z najpiękniejszych widoków naszej wyprawy. W Krems wjeżdżamy na ścieżkę rowerową, którą jadąc 37 km przez Spitz kierujemy się na Melk. Ścieżka rowerowa wiedzie nas nieco zawiłą drogą, ale bajecznie piękną.
Raz jesteśmy znacznie powyżej Dunaju, raz na jego wysokości. Jadąc wzdłuż tej pięknej rzeki przejeżdżamy przez centra licznych wiosek, najciekawszymi trasami, nie omijając żadnych atrakcji turystycznych ? tak prowadzi nas ścieżka. Często się zatrzymujemy uwieczniając to wszystko na zdjęciach. Trudno to opisać, ale czujemy się tak, jakbyśmy byli częścią jakiejś pocztówki z Austrii.
Wioski zachwycają czystością, klimatycznymi, wąskimi uliczkami, setkami rowerzystów w kaskach i profesjonalnych strojach. Dziesiątki winiarni, sklepów z winami, pamiątkami, które to jednak nie zakłócają krajobrazu. W miejscowościach zachowano także pierwotny klimat. Plantacje winogron zajmują tu od strony słonecznej chyba każdy kawałek ziemi. Tu rowery mają pierwszeństwo! Trasa jest bardzo łatwa do pokonania, gdyż przewyższenia są niewielkie, rzędu 20 m. Chciałoby się tu pozostać.
Ludzie są tu niezwykle uprzejmi i zawsze gotowi do pomocy. Podczas jednego z postojów podchodzi do nas właściciel winiarni obok której się zatrzymaliśmy i zaprasza do swojego królestwa. Tu w podziemiach pokazuje nam maszyny służące do wyciskania winogron, sprzęt do butelkowania oraz ogromne beczki służące go przechowywania wina. Albert wyjątkowo życzliwie nas przyjął. Gdyby nie bariera językowa pewnie konwersacja trwała by znacznie dłużej.
Nieco później spotykamy dwóch Polaków pracujących w miejscowej winiarni. Po krótkiej rozmowie chcemy jechać dalej, ale okazuje się, że Andrzej złapał kapcia. Tu warto dodać - pierwszego kapcia, a przejechaliśmy już ponad 1000 km! Okazało się, że cierń od róży przebił dętkę. Przystępujemy zatem do wymiany. Andrzej szybko doprowadza swój rower do stanu używalności i gdy chcemy już wystartować, młody Polak zaprasza nas do winiarni i pokazuje linię produkcyjną. Sam właściciel stoi przy maszynie i butelkuje wino. Dają nam też skosztować swoich wyrobów!
h3. Przeprawa przez Alpy
Znajdujemy się u podnóża Alp. Słowo Alpy robi wrażenie. Teraz czeka na nas przeprawa przez pasma górskie. Ale damy radę! Andrzej jak zawsze wstał o 4.30, albo i wcześniej, ja dopiero o 6.10. z rana gotujemy sobie jeszcze zupę i dojadany wczorajszy ryż. Ruszamy. Początkowo poruszamy się z prędkością 15 km/h. Jest lekko pod górę, ale stromizna jest niewielka. Trasa biegnie wzdłuż rzeki Pielach. Coś niewyobrażalnie pięknego. Jesteśmy w raju. Temperatura nie przekracza 14 st. C, bliskość rzeki sprawia, że powietrze zawiera dużo wilgoci i potęguje to uczucie chłodu.
Wzdłuż naszej trasy ciągnie się linia kolejowa, która to czasami znika nam w wydrążonych w skale tunelach to pojawia się na bardziej otwartej przestrzeni. Jedziemy wzdłuż trasy 39. Niestety zaczyna się wznosić pod coraz to większym kątem (obecnie 10 proc.) i jazda na rowerze staje się już bardzo uciążliwa i nie stanowi przyjemności. Prowadzimy zatem nasze ?koła? przemierzając kolejne kilometry.
Docieramy do Puchenstuben gdzie pora zrobić sobie przerwę.
Tu na parkingu przygotowanym specjalnie dla rowerzystów i pieszych spędzamy około godziny. Nieopodal przygotowano łazienkę przeznaczoną dla rowerzystów. Można tu wziąć prysznic, jest wc oraz bieżąca woda, również ta, która nadaje się do picia. Coś niewyobrażalnego jak na warunki polskie, ale z czasem?
Dalej kierujemy się drogą nr 28 się na Gössing oraz Reith, a następnie drogą nr 20 na Mariazell. Trasa jest trudna dla nieprzygotowanych kondycyjnie cyklistów. Większość trasy pchamy nasze rowery pod górę. W Josefsbergu jesteśmy już na wysokości powyżej 1100 m. Jest pięknie, ale droga jest naprawdę wyczerpująca. Nieco później czeka na nas uroczy zjazd serpentynami, który jednak nie rekompensuje nam trudnego podejścia.
h3. Złocisty napój na dobry sen
W Mariazell znajdującym się na wysokości 868 m robimy zakupy na dzisiaj i na jutro rano. Jestem wykończony. Kierujemy się na Gollrad - trasa nr 20. Szosa prowadzi nas wzdłuż rzeki Salza, która napełnia powietrze wilgocią. W Gollrad mam już dzisiejszego dnia powyżej. Powoli przestaje to być zabawnie, a pokonywanie kolejnych kilometrów staje się skrajnie wyczerpujące. Wiem jednak, że i tak musimy przejść te kilometry i to utrzymuje nas przy trwania na jezdni. Jesteśmy już na wysokości 1124 m, do przełęczy pozostało nam 100 m przewyższenia. Powoli robi się ciemno. Zjeżdżając na lewo 200 m pytamy właściciela gospody o możliwość rozłożenia namiotu na jego posesji.
Właściciel nie mówi po angielsku, więc jego młodszy przyjaciel (obcykany w języku angielskim) bierze sprawę w swoje ręce i lokuje nas na skarpie. Razem z właścicielem powadzi mnie także do miejsca gdzie możemy się umyć i pobrać wodę do picia. Oczywiście opowiadamy o naszej trasie, przejechanych kilometrach i również tych pozostałych ? których jest wciąż jeszcze więcej. Nasza opowieść wzbudza zainteresowanie miejscowych. Jesteśmy w miejscowości Seeberg. W oddali widać szczyty Ringkamp 2153 m oraz wyższy Hochschwab 2277 m. Po rozlokowaniu się młodszy pan podchodzi do naszego namiotu i proponuje nam dwie butelki piwa, na co oczywiście przystajemy. No cóż, Andrzej piwa nie pija, więc ja mogłem się cieszyć dwoma butelkami zimnego browarku.
Ostrzega nas również, że w nocy temperatura może spaść nawet do 6 st.C! Jak co wieczór siadam do stołu (jeżeli jest) i staram się na bieżąco opisywać nasze podboje. Piszę na tyle na ile pamiętam, posiłkuję się mapkami otrzymanymi w punktach informacji turystycznej. Piszę na tyle na ile starcza mi danego dnia sił. Tym razem lokuję się na ławkach przy gospodzie gdzie rozbiliśmy namiot. Nagle z gospody wychodzi nieznajomy pan i proponuje po angielsku piwo Puntigamer Das "bierige" Bier dla mnie i mojego kolegi. Ja przystałem na propozycję, ale za Andrzeja piwo podziękowałem. Oczywiście wypiłem półlitrowe, zimne piwko ze smakiem. Temperatura na liczniku spadła do 8 st. Trzeba kłaść się spać. Jest dopiero 21.10, a my już w namiotach. Rowery związujemy linką i kładziemy tuż u wejścia do naszego namiotu. Niestety okazuje się, że moim rowerze mam jedna ze szprych jest złamana. Robi to nieco zamieszania w mojej głowie, gdyż zbyt dużo kilometrów zostało jeszcze do pokonania, a my mamy przed sobą podbój Alp! Podobno zasnąłem natychmiast. Chrapałem całą noc. Po raz pierwszy z rana czułem, że się wyspałem. Ciekawe dlaczego?
h3. Niezapomniane widoki
Po kilkusetmetrowym podejściu jesteśmy już na najwyższym punkcie na jaki musieliśmy się wspiąć podczas całego wyjazdu Seehöhe 1254 m. Postanawiamy zrobić zdjęcia. Niespodziewanie podbiega do nas miła sportsmenka i proponuje zrobienie zdjęcia. W dodatku wie dokąd zmierzamy, bo widziała nas wczoraj pod namiotami i co nie co się o nas dowiedziała. Teraz czeka na nas miła niespodzianka. Zjazd o długości około 45 km z niezapomnianymi, alpejskimi widokami. Niestety nachylenie czasami przekracza 14 proc.
Trzeba uważnie śledzić przebieg drogi, gdyż o wywrotkę na zakrętach nie jest trudno. Zjeżdżamy do wysokości 380 m ? tak wskazuje nam licznik. Bardzo trudny zjazd, wymagający odpowiedniego używania hamulców. Nawet ręce już bolą od ciągłego zaciskania dłoni na manetce. Kierujemy się na Loeben przez Bruck A.D. Mur. Bruk jest dużym miastem. Mnóstwo rozkopanych ulic ? sezon na roboty.
Czujemy się jak w Polsce, największe prace remontowe realizowane są w szczycie sezonu. Dokładnie analizujemy sobie mapę. Trwa to chwilę. Nagle pojawia się pan w średnim wieku, z przeciętnym rowerem, ubrany w dżinsy i bawełnianą koszulkę i pyta nas - dokąd zmierzamy? Ja pokazuję mu na mapie nasz cel. On macha do nas ręką wskazując, żebyśmy pojechali za nim! Coś niesamowitego! Przeprowadza nas przez całe Bruk, Leoben prowadząc nas przez ponad 10 km. Zatrzymuje się dopiero na początku ścieżki rowerowej, którą to jadąc prosto przez ponad 40 km docieramy do Fohnsdorf.
h3. Bezinteresowna pomoc rowerzysty
Było to niesamowite przeżycie, gdyż tak zupełnie bezinteresownie, zupełnie obca osoba nam tak bardzo pomogła. Po drodze pytają nas inni rowerzyści (mijając nas, jadąc obok nas) skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy? W sumie ciężko było cokolwiek z siebie wykrztusić, gdyż nasz rowerowy przewodnik pędził różnymi miejskimi uliczkami po 25 km/h, co powodowało, że z naszym obciążeniem niekiedy ciężko było go dogonić! Co chwilkę zerkał jednak za siebie, czy aby nas nie zgubił.
Ta jego bezinteresowność dała nam dużo do myślenia. Sam zadałem sobie pytanie ? czy ja na jego miejscu zachowałbym się tak samo? Czy też pojechałbym z nieznajomymi przez ponad 10 km, zjeżdżając z wysokości kilkaset metrów? Moja odpowiedź niestety nie była twierdząca. Pokazał bym na mapie kierunek i troszkę zrobiło mi się wstyd z tego powodu. Czas na poprawę?
Dzisiejsza trasa - najpierw zjazd z góry przesycony alpejskimi klimatami i widokami, później kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki Mur, przepływającej raz po prawej raz po lewej naszej stronie była wyjątkowa i niezapomniana. Mnóstwo małych zamków, warowni tworzy klimat Austrii. Spotkanie miłego pana, naszego rowerowego przewodnika po Bruk potwierdziło podejście Austriaków do rowerzystów i klimat tego kraju pozytywnie nastawiony do uprawiania tego sportu.
Dzisiaj mamy niedzielę. Żaden ze sklepów nie jest otwarty. Otwarte są tylko nieliczne bary i stacje benzynowe, których na trasie za dużo nie spotkaliśmy. Dobrze, że mamy zapas jedzenia na cały dzień, bo byłoby ciężko. Podobno nikt z niejedzenia przez jeden dzień jeszcze nie umarł, ale nie chcielibyśmy być tymi pierwszymi przypadkami. To przestroga dla nas, że trzeba się zawsze w sobotę zaopatrzyć w prowiant! Przejechanie tych 113 km przy temperaturze sięgającej 25-30 st. odbyło się bez większych przeszkód. Ostatni odcinek trasy choć ciągnął się kilkadziesiąt kilometrów pod górę to jednak miał łagodny charakter.
h3. Moda na sport
W Fohnsdorf pomocy w znalezieniu miejsca noclegowego udziela nam starsze małżeństwo. Pan sobie biega, a jego małżonka jedzie tuż obok niego na rowerze. Oboje ubrani w profesjonalne, termiczne stroje. Coś wspaniałego! Takich par spotkaliśmy w Austrii mnóstwo. Widać, że kultura na sport, na bieganie, na jazdę na rowerze jest czymś naturalnym w tym kraju. Zachwyca to, że ludzie 50+, 60+, 70+ czynnie uprawiają sport, ale dziwi, że osób w wieku 20-35 lat jest na drogach niewiele (pomijając profesjonalnych rowerzystów, których są setki). Nasze rowery mocujemy do przyczepy, a sami wchodzimy do namiotu na zasłużony odpoczynek.
Z Fohnsdorf kierujemy się na drogę nr 114a, gdzie przejeżdżając przez miejscowośc St. Georgen ob. Judenburg udaje nam się wjechać na ścieżkę rowerową prowadzącą przez supernowoczesny most przeznaczony dla ruchu rowerzystów i pieszych. To co przykuło naszą uwagę to ryby łososiowate wielkości ok. 70 cm, które ławicami zalegały pod mostem. Wystarczyło wrzucić kawałek chleba i od razu chmara ryb rzucała się na jedzenie.
Ścieżka rowerowa jak zawsze prowadzi nas nie przy głównych trasach, lecz często zbacza pokazując nam miejscowe zabytki i atrakcje. Tego wszystkiego nie udało by się zwiedzić, dotknąć, gdyby nie te kilka dodatkowych kilometrów dla których warto poruszać się ścieżkami rowerowymi. Dzięki bardzo dobremu oznakowaniu nie sposób się tu zgubić. Trzeba tylko bacznie obserwować otoczenie i szukać kolejnych wskazówek.
Z ciekawostek na jakie napotkaliśmy na trasie można wymienić znaki informujące o godzinach mszy świętych w miejscowych kościołach. To coś czego się u nas nie spotyka. Choć w sumie ostatnio przejeżdżając przez Chwaszczyno zauważyłem plakat informujący o godzinie niedzielnej mszy w miejscowym kościele. Ale plakat to nie to samo co oficjalny znak informacyjny.
h3. Niezwykłe spotkanie i kaszubska tabaka w Villach
Jeden z piękniejszych dni pod względem widokowym, licznych atrakcji (mosty, tunele), spotkanych ludzi. Pierwszy odcinek z Neualbeck do Feldkirchen pokonaliśmy dość szybko. Jadąc wzdłuż rzeki Gurk, temperatura powietrza spadła nam do 9 st. Jak na poranek było dość zimno. Pokonując ponad 20 km docieramy do Steindorf gdzie z nieukrywanym entuzjazmem kierujemy się nad brzeg jeziora Osstacher See. Tu korzystamy z uroków słonecznego dnia i jeziora, tak długo przez nas oczekiwanego. W końcu możemy się wykąpać! Nasze ciała leżąc na wodzie, mającej pewnie z 25 st., odpoczywają sobie w najlepsze. Bezchmurne niebo, temperatura powietrza przekracza 30 st. Nie żałujemy sobie czasu. Spędzamy tu ponad godzinę. Następnie jadąc 94. kierujemy się na Villach.
W Villach w miejscowym markecie robimy zakupy i jak zawsze pałaszujemy jedzenie na trawniku tuż obok. Nagle spostrzegamy samochód z przyczepką na polskich blachach, w dodatku z Gdańska, który ma troszkę problemów z wyjechaniem z parkingu. Po chwili z samochodu wychodzą ludzie w kolarkach, z którymi nawiązujemy kontakt. Okazuje się, że przyjechali tu na wypoczynek.
Pochodzą z Gdańska, Żukowa, Tczewa i okolic. W przyczepce mają rowery, którymi sobie podróżują po okolicznym terenie robiąc dziennie po kilkadziesiąt kilometrów. Mieszkają w miejscowym hotelu. Zapoznajemy się, wymieniamy nasze doświadczenia, cykamy pamiątkowe fotki. Niesamowitą rzeczą jest, że nasz nowy kolega z Żukowa wyciąga tabakierę i częstuje wszystkich kaszubską tabaką! Kaszubska tabaka przywędrowała do Villach! Coś niesamowitego!
Przejeżdżając przez miasto zauważamy sklep rowerowy z możliwością naprawy rowerów. Właściciel zgadza się na uzupełnienie mojego koła w brakujące szprychy, ale muszę poczekać 1.5 h bo właśnie rozpoczęła się siesta i sklep zostaje na ten czas zamknięty. Czekamy na zewnątrz. Temperatura wzrasta do 38 st. Tuż po przerwie otrzymuję mój rower w pełni sprawny. Psychicznie też już będę mógł odpocząć i nie martwić się o ewentualne problemy z rowerem.
Przy wyjeździe z Villach duże wrażenie robią paralotniarze. Co około 1 min ktoś ląduje na wyznaczonej łące, to z instruktorem, to sam. Czuje się, że to miasto żyje sportem. Ludzie biegają, jeżdżą na rowerach, uprawiają sporty wodne.
h3. Włoskie śniadanie
Z Dogny ruszamy o 9.30. Trzeba było wykorzystać to, że po tak długim czasie spędziliśmy noc w porządnym hotelu, śpiąc sobie na łóżkach. Z rana też zjedliśmy śniadanie, które wliczone było w cenę hotelu. Ale tu mała uwaga. We Włoszech gdy umawiacie się na nocleg ze śniadaniem, to dokładnie dopytajcie czy będzie to "włoskie śniadanie", czy "normalne śniadanie" ? to ważne! Italian breakfast stanowi kawa i ciastko, przeważnie jest to rogal z ciasta francuskiego z jakimś tam nadzieniem.
I takie też śniadanko na początek zostało nam podane przez siostrę właściciela obiektu. Dopiero po mojej interwencji i wymienieniu miłej pani w języku angielskim produktów jakie chciałbym zobaczyć na stole otrzymaliśmy Polish breakfast ? czyli coś konkretnego! Swoją siostrę ponaglił też właściciel hotelu, z którym na zakończenie naszego pobytu zrobiliśmy sobie zdjęcie. To nasze pożegnanie z masywem alpejskim.
Jadąc 13-stką kilkadziesiąt kilometrów zjeżdżamy z góry. Czasami spadek jest łagodny, czasami trzeba troszkę pedałować. Ogólnie kilometry mijają niepostrzeżenie. Zjazd utrzymuje się aż do Gemona del Friuli. Po drodze mijamy kolejne mosty, tunele z najdłuższym oświetlonym liczącym 1224 m. Ewidentnie wjeżdżamy już na teren nizinny o lekkim spadku. Góry zamieniają się w zalesione pagórki, a pagórki z czasem zamieniają się we wniesienia. Nic przyjemniejszego dla kolarza!
Dojeżdżamy wieczorem do miejscowości Santo Stino di Livenza, gdzie postanawiamy przenocować w hotelu. Musimy się dobrze wyspać i wypocząć, żeby jutro ruszyć dalej w trasę. Nie łatwo tu znaleźć nocleg. Pytamy o lokalizację hotelu kilku przechodniów. Każdy kieruje nas na wlot na autostradę do Hotelu Da Gigi. To widocznie jedyny hotel w tej miejscowości. Pytając o drogę jedną z pań robiącą porządki w przydomowym ogródku, opowiadamy jej dokąd zmierzamy i skąd jesteśmy ? że jedziemy z Polski. Ona na to odpowiada, że "Pologne, a? Karol Wojtyła!" i w tym samym momencie kładzie prawą dłoń na swoim sercu mówiąc po włosku, że "to był jej Papież, że dalej ma Go w swoim sercu, choć już nie żyje!". Trudno to opisać, ale było to niesamowicie wzruszające przeżycie.
h3. Szesnasty dzień - Wenecja i rozczarowanie
Po przejechaniu 55 km w temperaturze dochodzącej do 40 st. C, o godz. 12.05 dojeżdżamy do Wenecji. Jestem troszkę zniesmaczony. Sam wjazd z Mestre poprzedzony jest pokonaniem odcinka mostu o długości 3850 m po bardzo uczęszczanej drodze ? jedynej prowadzącej do Wenecji. Droga dla rowerzystów zamknięta i nie widać, żeby ktoś próbował ją naprawić. Choć widoki są przepiękne to przerażający smród, który aż szczypie w oczy nie pozwala nam delektować się krajobrazem.
Sama Wenecja oczywiście urzeka swoim pięknem i warto by tu było pozostać kilka dni. Miasto to jednak nie jest przyjazne rowerzystom, ani osobom niepełnosprawnym. Całkowity brak podjazdów! Schody, schody, schody! Spędzamy tu 3 h. Mieliśmy popływać gondolą, ale cena 80 euro za 40 min jest zdecydowanie zbyt wygórowana, poza tym nie mamy gdzie zostawić rowerów.
Kierujemy się do Placu Św. Marka, chyba największej atrakcji Wenecji, ale po godzinie pokonywania schodów, przenoszenia naszych rowerów z bagażami, żaru lejącego się z nieba postanawiamy zawrócić. Pokonaliśmy zaledwie 1/3 drogi, a trzeba jeszcze wrócić! Podejmujemy jedyną, słuszną decyzję.
Po drodze spotykamy turystów - Polaków z Chicago, którzy zaczepiają nas po zorientowaniu się po koszulkach, że przyjechaliśmy tu z Polski. Podziwiają nasz wyczyn. Pani Ania kieruje nas na plażę z prawdziwego zdarzenia, gdzie moglibyśmy się wykąpać, ale tam też trzeba dostać się gondolą ? rezygnujemy z propozycji.
Spotykamy też studentów z Polski, z którymi cykamy sobie fotkę. Oni przylecieli samolotem.
Z Wenecji, przez Mestre kierujemy się 309-tką na Ravennę. Ta droga jest bardzo uczęszczana. Trzeba bardzo uważać, trzeba być cały czas skupionym. Tiry pędzą jeden za drugim nie zwracając uwagi na "mrówki". Trąbią na siebie, na nas, na wszystko co popadnie! Totalny luzik! Całkowity brak kultury! Na drodze panuje totalny chaos. Każdy jeździ jak chce i gdzie chce.
Przed miejscowością Chióggia przejeżdżamy tuż obok Laguny Véneta. Czujemy, że przejeżdżamy obok jednego wielkiego śmietniska w dodatku strasznie cuchnącego. Tu należy dodać, że ta część Włoch, okolice Wenecji są strasznie zaniedbane i zaśmiecone. Temperatura panująca na zewnątrz wzmaga smród.
Na około 30 km przed zakończeniem dnia spotykamy sakwiarza z Niemiec. Podróżuje ponad 4 tyg., przejechał w tym czasie prawie 2000 km. Zmierza w przeciwnym kierunku, do Wenecji. Markus jest bardzo sympatyczny, chętnie opowiada o swojej wyprawie. Zadziwia nas mnogość rzeczy jakie wiezie ze sobą na co lepsze ? zwykłym góralu! Opony zupełnie łyse. Markus twierdzi, że zmieniał je już 2 razy. To robi wrażenie!
Trafiamy na stację benzynową gdzie mamy dostęp do bieżącej wody, jest stół, krzesła i oświetlenie. Znajduje się ona jednak przy głównej drodze i w nocy mogłoby być niebezpiecznie. Nasz namiot rozkładamy za jakąś szopą, w całkowitej konspiracji, tak żeby nas nikt nie usłyszał. Tu jest bezpiecznie. Znajdujemy się daleko od szosy, z jednej strony jakiś ogródek, z drugiej strony mamy szopę. Jesteśmy w miejscowości S. Anna di Chioggia. Moja mama kończy 80 lat. Składamy Jej z Andrzejem życzenia. Niech żyje długo i cieszy się zdrowiem i witalnością. Od rana odwiedzają Ją krewni i znajomi. Znowu nie dało się wykąpać?
h3. Żar leje się z nieba
Jak zawsze na śniadanko kupujemy sobie arbuza, który schłodzony w lodówce doskonale gasi pragnienie i schładza organizm. Temperaturę wzmaga nagrzana jezdnia. Nasza trasa jest niesamowicie nudna i monotonna. Po drodze spotykamy ludzi zbierających fasolę po przejeździe kombajnu. Coś niespotykanego w naszej polskiej rzeczywistości. Ludzie podjeżdżają sobie samochodami. Wyciągają wiaderka i zbierają pozostałości fasoli z pola.
Postanawiamy do południa przejechać jak najwięcej kilometrów. Tak też się dzieje. Do 13.00 pokonujemy odcinek 80 km dojeżdżając do Ravenny. Jednak tuż przed wjazdem do samego miasta znajdujemy miejsce na schowanie się przed słońcem. Zatrzymujemy się na parkingu leśnym i przez ok. 2 godz, sobie odpoczywamy. W tym czasie staram się też telefonicznie zarezerwować nasz powrót i noclegi w samym Rzymie. To już najwyższy czas! Andrzej sobie w najlepsze śpi?
Przejazd przez Ravennę jest koszmarem. Nikt nie wie gdzie przebiega nasza 254., na którą chcemy wjechać. Każdy kieruje nas na wprost.. na wprost? na wprost? Drogi wskazują Cesenę, ale wjazd na autostradę, a tam rowery niemile widziane! Postanawiamy przejechać przez centrum miasta i odnaleźć naszą drogę. Udaje się! Droga jak najbardziej na Cesenę, ale nie ten numer. Ale jedziemy?
Na kilkanaście kilometrów przez Ceseną w miejscowości Casemurate, w parku postanawiamy rozbić namiot. Ale z tym trzeba poczekać do wyjścia ostatniego dziecka, których z każdą minutą przybywa coraz to więcej. Nie można tracić czasu. Postanawiam usiąść sobie przy ławeczce i opisać nasze dzisiejsze poczynania. Andrzej powoli odpływa, udając się w objęcia Morfeusza? Jest 22.30, a plac zabaw umiejscowiony w parku tętni życiem. Całe rodziny bawią się tu z dziećmi, które szaleją to jeżdżąc na samochodzikach, to grając w piłkę, to bawiąc się jakimiś świecącymi się w nocy paskami. Dopiero po 23.00 plac się opróżnia i można spokojnie przystąpić do kwaterunku w ciemnym zakątku parku. Z ulicy nas nie widać. A z rana postaramy się jak najszybciej wyruszyć. Wieczorną toaletę udało nam się odbyć w przydrożnej pompie.
h3. Trudny dzień, ale z przewodnikiem
Jeden z najtrudniejszych dni podczas całej wyprawy. Zmęczenie, temperatura 40 st. w cieniu, ogromne zróżnicowanie terenu pod względem geologicznym i wysokościowym dają nam w kość. Razem ok. 20 km podejścia z buta pod górę, a łącznie ok. 50 km pod górę. Ale jak się później okaże to również jeden z najciekawszych dni zarówno pod względem doznań widokowych jak i spotkanych zupełnie przypadkowo ludzi.
Do Ceseny dojeżdżamy dość szybko. Jesteśmy tu już o 6.30. Ale nie możemy odnaleźć naszej drogi? Często zaglądamy do mapy, która nie posiada wystarczającej podziałki. Zatrzymujemy się tuż przed skrzyżowaniem. Tu niczym kolejny aniołek pojawia się nam starszy pan, który właśnie dojechał do nas na swojej kolarzówce. Ubrany jest w profesjonalny strój, a z naszej oceny ma pewnie ponad 70 lat. Wita się z nami, pyta skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Po dość krótkiej wymianie zdań macha do nas ręką żebyśmy pojechali za nim, będzie nas prowadzić.
I tak jedziemy za naszym miłym przewodnikiem ponad 25 km, jadąc (a raczej pędząc mając na uwadze nasze bagaże) po 25 km/h czy to pod górę czy też z górki. Nasz nowy przyjaciel ogląda się co chwilkę za siebie czy nas czasami nie zgubił. I tak doprowadza nas aż do Mercato Saraceno. Tu rozstaje się z nami, gdyż musi już zawracać. Ale to nam nie przeszkadza, gdyż dalsza droga jest nam już znana. To kolejny przykład ogromnej życzliwości ludzi, których spotkaliśmy na naszej drodze.
Nasza trasa jest przepiękna widokowo. Nic też dziwnego nie ma w tym, że poruszają się nią setki kolarzy począwszy od grup profesjonalnych do czysto amatorskich dwójek czy pojedynczych osób. Cechą charakterystyczną jest jednak to, że prawie każdy ubrany jest w profesjonalnych, kolarski strój, zaś na głowie ma rowerowy kask. To robi wrażenie!
h3. Styl życia Włochów, rodacy i makaron z truflami
Jedziemy dalej. Trasy prowadzą nas serpentynami. Wielokrotnie przecinamy autostradę, nadrabiając drogi. Często widać przekrój poprzeczny mijanych gór i efekt nakładania się płyt tektonicznych na siebie.
W Bagno di Romagna odpoczywamy podziwiając spokój życia Włochów. Pół wioski siedzi sobie w knajpie, przed knajpą i rozprawiają w najlepsze na różne tematy. Życie toczy się tu bardzo wolno?
Trasa początkowo wiedzie nas przez las, zakrętami, które wymagają zmniejszenia prędkości jazdy. Widać, że droga jest strasznie zaniedbana. Pojawiają się też odłamki skalne na całej szerokości drogi.
W oddali często widać autostradę. Wiemy zatem, że poruszamy się we właściwym kierunku. Nagle naszym oczom pokazuje się wyrwa na pół szerokości drogi. Za ogromną dziurą rozciąga się skarpa z kilkudziesięciometrowym urwiskiem.
Postanawiam się zapytać o dalszą drogę i potwierdzić dobry kierunek jazdy. Zauważam starszego pana, Włocha, którego pytam o drogę. Tuż za nim stoi młody pan (Krzysztof), który w pewnym momencie odzywa się do mnie po Polsku! Okazuje się, że trafiliśmy na miejsce zamieszkania całej rodziny z Polski. Przyjechali tu w 1994 r. i pozostali do tej pory. Mirka opowiada nam o swoich przeżyciach, o obecnej sytuacji we Włoszech. My opowiadamy o naszej wyprawie i miejscach z których pochodzimy. Siostra Mirki, Ewa zaprasza nas do domu na posiłek. W menu jest makaron z? truflami!
Coś nieprawdopodobnego! Nigdy nie sądziłem, że będę miał okazję zjeść prawdziwe trufle. A, że mamy już porę kolacji, korzystamy z zaproszenia. Czujemy się jak w Polsce, na Kaszubach. Zostajemy poczęstowani gołębiami, innym mięsem, surówkami, kabaczką po włosku. Czym chata bogata! Później jeszcze czeka na nas kawa i chyba z cztery rodzaje ciasta. Okazuje się, że trafiliśmy na urodziny trzeciej z sióstr - Magdy.
h3. Opowieść o cudzie
Poznajemy pozostałą cześć rodziny z mamą, która tu się osiedliła jako pierwsza. Mama wspomina pielgrzymów, którzy nocowali w tym domu podczas pielgrzymki do Rzymu na pogrzeb Jana Pawła II. Wspomina też jednego pana, który nocował u niej w domu, a szedł na pieszo z Bolszewa przez Rzym do Ziemi Świętej. Mówi, że kiedy dotarł do nich był bardzo wyczerpany, a nogi mu "płonęły". Tu okazuje się, że Andrzej przed wyjazdem kontaktował się z nim i wypytywał o różne aspekty związane z naszą wyprawą. Dziwny zbieg okoliczności?
Opowiada nam też o cudzie jaki jej zdaniem miał miejsce za przyczyną Jana Pawła II. Otóż przyjaciel rodziny był bardzo chory. Zdiagnozowano u niego raka. Pomimo wielokrotnego leczenia chemią choroba postępowała. W pewnym momencie lekarze zaprzestali już leczenia i powiadomili zainteresowanego, że zostało mu niewiele dni, miesięcy życia. Rak ogarnął już sporą cześć organizmu.
Tej samej nocy w śnie ukazał mu się Jan Paweł II i powiedział do chorego, żeby się modlił i założył medalik. On uczynił tak jak mówiły wskazówki we śnie. Mijały dni, a on czuł się coraz to lepiej. Poszedł w końcu na badania, zrobić prześwietlenie. Okazało się, że nie ma śladu ani raka ani nie widać jakichkolwiek przerzutów. Cieszy się zdrowiem do tej pory. Modli się codziennie i nosi medalik? Lekarze do tej pory nie potrafią wyjaśnić co się wydarzyło!
Z Verghereto mamy 10 km z górki, aż do Pieve S. Stefano. Jest już zupełnie ciemno. Szukamy miejsca na nocleg. Mamy sobotni wieczór i wokół nas miasto tętni dyskotekowym życiem. Nocleg znajdujemy sobie za halą ze zlewami.
h3. Jutro dotrzemy do Rzymu
To były naprawdę trzy ciężkie dni! Jak mam być szczery to przydałby się odpoczynek, ale nie mogliśmy już sobie na to pozwolić, gdyż i noclegi i powrót do domu był już zarezerwowany i trzeba było zacisnąć zęby i jechać, jechać i prowadzić, i jechać?
Kierując się na Sansepolcro przejeżdżamy obok jeziorka Lago di Monted?glio. Niestety nie możemy się tu wykąpać. Wcześniej zostaliśmy ostrzeżeni, że nie jest to naturalne jezioro, lecz zalana wioska. Z jeziora wystają konary drzew, a na początku widać ulicę która wynurza się z tafli jeziora. Przerażający widok. Podobno kąpiel jest niewskazana, gdyż można tam trafić na liczne wodne prądy czy też zahaczyć o podwodne przeszkody.
Nieopodal jeziorka mijamy miejscowość San Maiano, gdzie licznik wybił nam 2000 km! Teraz czeka na nas bardzo długi zjazd. Dalej jedziemy na Citt? di Castello, Umbertide. Miasto Perúgia mijamy boczkiem kierując się na Asyż. Docieramy tam o 16.05. Postanawiamy nocować w hotelu. Trzeba wypocząć, wykąpać się. Przecież zostały nam tylko dwa dni do celu! Po toalecie ruszamy na podbój Asyżu. Wzgórze na którym widać liczne zabudowania oraz bazylikę ze szczątkami św. Franciszka zauważalne było na kilkadziesiąt kilometrów przez wjazdem do samego miasta. Całość robi ogromne wrażenie. Jest to miejsce tajemnicze, oderwane od obecnego świata, a jednocześnie kwitnące życiem. Wąskie, wyłożone brukiem uliczki tworzą klimat tego miejsca. Przepiękne widoki rozciągające się ze wzgórza potęgują wrażenie, że dotyka się palcami historii tego miejsca i czuje się w pełni jego niezwykłość.
Jutro dotrzemy do Rzymu ? celu naszej podróży. Z jednej strony się cieszymy, z drugiej zaś wiemy, że nasza przygoda powoli się kończy. Pozwalamy sobie na śniadanko o 8.00. Później ruszamy w trasę. Jedziemy na Cannarę, później na Terni, gdzie pojawiają się już znaki wskazujące nam Romę. Trasa jest zróżnicowana wysokościowo, co potęguje efekt zmęczenia.
h3. Jesteśmy w Rzymie!
Ostatni dzień naszej podróży. Z rana jemy śniadanie w stylu włoskim, czyli kawa plus ciastko. Już nawet nie chce mi się z panią dyskutować na ten temat. Właściciel obiecał wczoraj, że dostaniemy normalne śniadanie, ale może nie przekazał pani w barze. Wyprowadzamy nasze rumaki z sali balowej i jazda! Tu pragnę zaznaczyć, że przez ostatnie trzy dni jazdy liczba robionych fotek zmalała o 90 proc. Nie chciało już mi się wciąż wyciągać i chować aparatu. Pot zalewał mi oczy. Było coraz cieplej.
Wtorek 23 lipca okazał się dla nas dniem szczęśliwym. Pomijając nieliczne wzniesienia, gdzie trzeba było podprowadzić rowery mielimy z górki. Dosłownie z górki! Kilometry mijały i mijały, a my byliśmy coraz to bliżej Rzymu. O 12.06 tuż przed znakiem Roma łapię gumę. Okazuje się, że w oponę weszła mi śruba, która uszkodziła też dętkę. O 13.00 jesteśmy przy znaku ROMA. Trudno opisać nasze emocje. Ściskamy się! Chyba zbiera się nam na płacz! Robimy dziesiątki fotek razem i osobno, tak jakbyśmy chcieli uwiecznić każdą sekundę.
Kilkadziesiąt minut później jesteśmy już przed Bazyliką, na Placu Św. Piotra. Tu spędzamy kilkadziesiąt minut w spokoju i zadumie. Udało się! Udało się! Udało się! Spacerkiem udajemy się w kierunku Santa Maria Maggiore. Tuż obok tej znanej świątyni mamy zarezerwowany nocleg u Sióstr Św. Elżbiety przy ulicy Via dell?Olmata 9. Polecamy ten hotel. Siostry mówią po polsku, są niezwykle miłe i uprzejme. Poza tym hotel znajduje się w centrum Rzymu, ok. 10 min od Koloseum, 35 min od Placu Św. Piotra. Na dachu hotelu znajduje się taras widokowy z licznymi krzesłami i stolikami, gdzie można w nocy podziwiać panoramę Wiecznego Miasta.
Tu pragnę z serca podziękować o. dr. Andrzejowi Miotkowi SVD mieszkającemu w Rzymie (księdzu rodem z Olszowego Błota k. Mirachowa) za udzielone nam wsparcie w postaci rezerwacji noclegu u sióstr oraz za udzielenie pomocy merytorycznej w poruszaniu się po Rzymie.
Pierwsze kroki kierujemy ku Bazylice. Najpierw stoimy w kolejce ok. 40 min. Wypożyczamy sobie audiobook i przez ponad 3 godz. podziwiamy wnętrze Bazyliki Św. Piotra. Głos nam opowiada o każdym ważnym miejscu, przy którym należy się zatrzymać.
h3. Świat jest mały
Na dłuższą chwilę zatrzymujemy się przy ołtarzu, do którego przeniesiono ciało Jana Pawła II. Tam też modlimy się. Postanawiamy dalszą część dnia spędzić na swobodnym spacerze po Rzymie. Bez gonitwy po muzeach. Czasu mamy niewiele. Przecież chcemy tu jeszcze wrócić! Ale wtedy znajdziemy czas i przede wszystkim zdrowie na podziwianie zabytków tego miasta. Jesteśmy wykończeni ale szczęśliwi? Przejechaliśmy 2243 km na rowerze. Dotarliśmy do Wiecznego Miasta!
Okazuje się także, że świat jest mały. Jedną z sióstr, które należą to zgromadzenia prowadzącego hotel w którym się zatrzymaliśmy jest siostra Lucyna, rodem z Paczewa. Andrzej chodził z jej bratem do szkoły! Poznajemy się, opowiadamy o naszej podróży. Siostra nie zapomniała języka kaszubskiego, którym to porozumiewa się z Andrzejem. Te wszystkie spotkania są niesamowite!
W godzinach nocnych wychodzimy sobie na taras i tam spędzamy czas rozmawiając sobie o wszystkim i o niczym (do godz. 2.00!, z tarasu schodzimy jako ostatni goście). Na dachu hotelu jest cudownie. Powietrze oczyściło się. Temperatura spadła. W oddali widzimy Koloseum i Bazylikę Św. Piotra. Żyć nie umierać! Oby te chwile trwały jak najdłużej.
Jutro wracamy. Mamy zarezerwowane miejsca w autokarze relacji Rzym-Gdańsk. Autokar zabierze też nasze rowery. Po 34 godzinach będziemy w stolicy naszego województwa.
*Przemysław Łagosz*
(oprac.W.D.)
1 0
Konia z rzędem temu kto przeczytał cały ten artykuł .
0 0
Białe skarpetki i sandały znak rozpoznawczy Polaka, ale wyprawa fajna ;-)
0 0
Ja przeczytałem, bo bardzo ciekawy jest ;)
Podziwiam tych dwóch panów i gratuluję im pomysłu, zaangażowania, przeżyć, widoków i ogólnie wszystkiego, a najważniejsze, że dotarli do celu cali i zdrowi ;)
0 0
bo fajna sprawa i ciekawe przeżycia. A "xxx"-owi się nie dziwię, że nie dał rady. Bo jak ktoś czyta na co dzień głównie sms-y to tekst dłuższy niż trzy zdania jest nie do przejścia;-))))
Ale ja nie o tym. Wielki szacun panowie, bo ja raczej nie dałbym rady pokonać takiego dystansu. Podziwiam i pozdrawiam!
0 0
Właśnie skończyłam czytać caluteńką relację . Trasa opisana barwnie i ciekawie. Z niesłabnącym zainteresowaniem dotarłam do końca reportażu i ani przez chwilę nie poczułam znużenia. Jestem pełna podziwu dla pomysłu podróży i wytrwałości moich ziomków. Moje najszczersze gratulacje dla autorów i jednocześnie uczestników wyprawy. Życzę kolejnych pomysłów na następne wyprawy i oczywiście ich szczęśliwej realizacji. Pozdrawiam serdecznie
0 0
Pełen podziw panowie!
0 0
Gratuluję odwagi, wytrwałości i determinacji w osiągnięciu celu! Panowie są żywym przykładem na to, że życie można ubarwiać w każdy, możliwy sposób, jeśli tylko się tego zapragnie:) Mam też nadzieję, że staną się inspiracją dla innych osób i może już niebawem przeczytamy kolejną turystyczno-duchowo-sportowo-kulturową relację z niezwykłej wyprawy:) Oczywiście, przesyłam pozdrowienia i wyrazy uznania!
0 0
Ciekawe, jestem pełen podziwu. Andrzej i Przemek, przeczytałem ten artykuł, ale to trochę mało. Musimy się spotkać, na spokojnie opowiecie o wyprawie :-)
0 0
Serdeczne podziękowanie dla Pana Wojciecha za publikację relacji z wyprawy. To ważne, że ExpressKaszubski porusza także takie tematy. Mam nadzieję, że te nasze rowerowe zmagania staną się przyczynkiem dla innych do samodzielnego wzięcia sprawy w swoje ręce, spakowania się i wyruszenia w trasę... Sam wcześniej przeczytałem książki o wyprawie Krzysztofa Skoka do Jerozolimy czy do Pekinu, jak rownież opis dwóch lat podróży rowerowej Magdy i Pawła Opaska. Te książki pozytywnie nakręcają! Trudno jest przelać na kartkę papieru emocje, widoki, opisać co czuliśmy w danej chwili, tym bardziej, że nie jest się profesjonalnym pisarzem. Przede wszystkim udowodniliśmy sobie, że rowerowi amatorzy o wadze 100+kg :) praktycznie bez długiego treningu mogą dojechać do Rzymu! To taki pozytywny sygnał dla innych. Więcej fotek z wyprawy można zobaczyć na www.malaszkola.eu. Opowiadać o przygodach na trasie, o naszym sprzęcie, o spaniu w namiocie na dziko mógłbym wciąż od nowa... Mając pracę związaną z siedzeniem przy biurku dopiero teraz zacząłem doceniać taką formę wypoczynku. Po wyprawie czuję się naładowany pozytywną energią na następne miesiące... Pozdr PŁ
0 0
Wszystko sympatycznie, ale te fragmenty o śniadaniu plus wspomniane sandały w zestawie z białymi skarpetkami pokazują, że panowie to takie typowe polaczki za granicą. Jak ktoś jedzie do Włoch, to powinien być przygotowany, że zostanie mu podane śniadanie tradycyjne dla tamtejszego regionu Europy i nic tu do burzenia się. Ale polaczek musi mieć chleb z szyną i basta. Oj, cebulaki, cebulaki...
0 0
Z śniadaniem to było tak... Podczas uzgadniania ceny noclegu w hotelu z właścicielem obiektu doszliśmy do porozumienia również co do menu śniadania. Sam właściciel wymienił produkty jakie nam proponuje na śniadanie! Znalazły się w nich te, które podano nam później (kiełbasa, ser, sucharki, kawa). Natomiast jego siostra, która nas obsługiwała nas z rana, podała nam tradycyjne włoskie śniadanko, stąd moja reakcja. Można też było wybrać nocleg bez śniadania, o kilka euro tańszy. Hotel mieścił się w Alpach, dookoła znajdowały się gołe skały. Nie było w pobliżu sklepów, najbliższy znajdował się kilkadziesiąt km od naszego noclegu. Dlatego też przygotowani byliśmy na zjedzenie śniadania w hotelu... Jak się na coś umówiliśmy to należało to najzwyczajniej spełnić, nic poza tym. Wydaje mi się, że nie ma to nic wspólnego z "cebulakiem"...
Poza tym bardzo ważną kwestią (każdego dnia) było zjedzenie normalnego śniadania, mając na uwadze codzienny wysiłek.
0 0
Panie Przemku gratulacje i szacunek, mam nadzieję że za rok nowy artykuł ;) może Santiago de Compostella.
0 0
teraz w Bąckiej znajduje się początek trasy do Santiago, ale tam chyba jest zapisana odległość 3995 km?
0 0
Gratuluję odwagi, wytrwałości, cierpliwości oraz pomysłu!
0 0
hahahahha dokładnie, niezła "reklama" POlaka Wolaka :-)
0 0
Gratuluję wyczynu.
@ adams: Polacy to najlepszy naród na świecie proszę nie daj sobie wmówić nic innego :) Jak ktoś chce chodzić w białych skarpetkach i sandałach, to kto mu zabroni? Jakim trzeba być aby ulegać niedowartościowanym, aby tak patrzeć na zdanie innych i ulegać takim powiedzonkom opiniom i powtarzać je przy każdej okazji..
0 0
Bez skarpetek by się rany zrobiły od kręcenia kilometrów znawcy Polaków i sandałów.
0 0
Respekt ! Podziwiam Panow Super artykul przeczytalam caly jednym dechem ;) NO i samo to ze z Kaszub!!! a nie zawsze z innych krajow ;) To co Panowie tu przezyli powinno byc przykladem dla innych krözy niemaja co robic tylko do butelek zagladaja ;) Pozdrawiam...
0 0
a dlaczego Rzym , a nie np. Moskwa,Władywostok,czy Stambuł?
0 0
Fajnie, że są tacy ludzie. Dobrze, że pisze się tutaj także o takich wyprawach, bo w innych mediach to tylko wypadki, albo tragedie, jakby nic innego na świecie nie istniało. Panowie podróżnicy - szacun!
0 0
jakoś tak wyszło;) chyba jedno z ciekawszych europejskich miast i dotarcie do niego prowadzi przez urocze miejsca; dla Andrzeja była to podróż związana z Rokiem Wiary, dla mnie i troszkę To, ale przede wszystkim wyprawa rowerowa; nie będę oszukiwać, że po wyprawie strasznie się zmieniłem, teraz zmieniam swoje życie itd. - daleki jestem od takiego moralizowania; nie mniej jednak dzięki spotykanym ludziom i udzielanej nam bezinteresownej pomocy odzyskałem trochę wiary w drugiego człowieka;
co do skarpetek - już padła w sumie odpowiedź na to; bez skarpetek powstały by rany na stopie! od przeszorowania; poza tym skarpetki chronią przed insektami oraz jaszczurkami i wężami, których na trasie spotykaliśmy mnóstwo; może nie stanowią doskonałej ochrony ale zawsze jakąś; na marginesie już nie rozumiem wstydu noszenia białych skarpetek? to jakieś dziwaczne zakompeksienie? za granicą ludzie ubierają się czasami jak choinki, a tu wielie larum o białe skarptki;
ja na podróż zabrałem jedną parę butów marki Merrell, takie adidasy tylko że pokryte zamiast materiałem to siateczką przepuszczającą powietrze; bardzo wygodne; ale od jazdy na rowerze przeszorowała mi się skóra na górze stopy co pod koniec strasznie drażniło i było odczuwalne; gdybym zakładał skarpetki do tego by nie doszło, ale nie zakładałem....
0 0
Przemku nie tłumacz burakowi (wielbicielowi Jacykowa) - i tak nie zrozumie.
Pozdrawiam
Santiago de Compostella. Yes! Yes! Yes!
0 0
Jeśli wierzyć portalom, to typowe przywary Polaków, które kompromitują nas przed światem Polacy nie myją się, noszą białe skarpety do sandałów i klaszczą w samolocie po wylądowaniu.
0 0
Witam,Gratuluje udanej wyprawy ,chętnie bym się wybrał z wami na kolejną wyprawe, Pozdrawiam
0 0
"Polacy nie myją się" - piszesz o sobie?
0 0
czytałem cały artykuł-brawoooo za wytrwałość
0 0
Brawo, gratulacje!!!
Artykuł ciekawy, wyprawa jeszcze bardziej. Chętnie bym pojechała z wami na kolejną :)
pozdrowienia dla wytrwałych panów.
0 0
Żeby chłop z chłopem ???
0 0
Brawo Panowie, podziwiam i trochę zazdroszczę!
0 0
A nooo chłop z chłopem pod jednym namiotem plus białe skarpety i cdzienny kontakt z pedałami to tylko fakty
0 0
Panowie gratuluje,
0 0
... pozdrawiają. : ) Wyczyn olbrzymi, podziwiam Was Panowie. Wielki respect, wiem, co to znaczy setki kilometrów w skwarze. : )
Do zobaczenia na szosie : )
0 0
a dlaczego nie ma relacji z wrocławia ?????????? takim to tez trzeba sie pochwalic!!!!!!!!!! Inni tez chodza, jeżdża a nie musza sie chwalic by zmazac plame panie przemku....
0 0
chwalic sie łatwo a skrytykowac??????? a uderzyc w pierś????????
0 0
zgadzam sie z tym uderzeniem w piers. zawsze chwala sie ci co nie powinni.