Zamknij

O nauce w dawnej szkole w Starej Hucie. Kary cielesne były codziennością

19:50, 08.09.2024 Piotr Smoliński, Agnieszka Sikora-Smolińska Aktualizacja: 21:37, 08.09.2024
Skomentuj fot.z archiwum syna oraz wnuka Leona Reglińskiego fot.z archiwum syna oraz wnuka Leona Reglińskiego

Wspomnienia dotyczące edukacji w okresie międzywojennym mogą szokować i oburzać z dzisiejszej perspektywy. W małej, wiejskiej szkole maluchy uczyły się razem ze starszymi dziećmi. Nauczyciel zaś był surowy. O tym, że czasami bił zbyt mocno wspomina się do dzisiaj. 

W 2016 roku na łamach portalu magazynkaszuby.pl ukazał się tekst mieszkanki Starej Huty, Lucyny Szomburg, dotyczący wspomnień Marty Meyer – wówczas 98-latki, zastanej przez autorkę artykułu w domu, w dobrej kondycji. Seniorka jest widoczna jako uczennica na fotografii szkolnej z 1930 r. wraz z nauczycielem Leonem Reglińskim i wieloma innymi dziećmi ze Starej Huty i okolic (zob. reprodukcję w niniejszej publikacji).

„Fotografia uczniów wywołuje wspomnienia pani Marty. Jakże inne to było dzieciństwo” – pisała Lucyna Szomburg już na wstępie.

Warto tutaj przytoczyć fragmenty wspomnienia Marty Meyer na temat jej rodzinnej miejscowości oraz miejscowej szkoły, którą kierował w tamtym czasie Leon Regliński – postać, której w tym fragmencie niniejszego wywodu chcielibyśmy się przyjrzeć:

„W okresie międzywojennym obowiązek szkolny obejmował dzieci w wieku od lat siedmiu do czternastu. Szkoła w Starej Hucie liczyła wówczas cztery oddziały i posiadała jednego nauczyciela. Lekcje odbywały się w jednej izbie, a więc maluchy uczyły się razem ze starszymi dziećmi. Jeżeli jakiś uczeń był bardzo zdolny i przechodził co roku do wyższego oddziału, to i tak w czwartym oddziale musiał dotrwać do czternastego roku życia.

Dzieci schodziły się do szkoły z różnych stron. Nie wszystkie mieszkały we wsi. Chaty rozrzucone były wśród pól i lasów, na okolicznych pagórkach i w dolinach. W słotne, jesienne dni, śnieżne, surowe zimy i wiosenne chłody izbę lekcyjną ocieplał kaflowy piec. Już o piątej rano rozpalano w nim ogień, by dzieciaki mogły ogrzać się i osuszyć. Ale i tak za potrzebą trzeba było wyjść na zewnątrz, do prymitywnej wygódki.

 

Nauczyciel, pan Regliński był bardzo wymagający i srogi. Za najmniejsze przewinienie, psoty, złe odpowiedzi i słabe przygotowanie do lekcji bił uczniów rózgą po rękach i plecach. Nie miał litości. Nic dziwnego, że dzieci go nie lubiły. Uczył wszystkich przedmiotów: rachunków, polskiego, historii… Mieszkał w budynku szkolnym, w dwóch lub trzech pokojach z kuchnią, wraz ze swoją rodziną. Pani Marta wspomina, jak to nie raz wysyłał ją w czasie lekcji do bawienia dzieci, bo żona była chorowita i potrzebowała pomocy.

Zajęcia w szkole odbywały się w języku polskim, choć w domach mówiło się po kaszubsku. Pan Regliński znał kaszubską mowę, jednak w szkole obowiązywała zasada posługiwania się polszczyzną”.

Życie pracowite i znojne

Pytała jeszcze Lucyna Szomburg: „Jak wyglądała Stara Huta w czasach dzieciństwa pani Marty Meyer?” i odpowiadała w tekście:

"Zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wzdłuż piaskowej drogi stały przeważnie domy <>, czyli konstrukcji szachulcowej; niskie, z niewielkimi oknami, kryte strzechą lub gontem. Nie było sklepu i nawet ksiądz tu nie zachodził. Nie było wówczas zwyczaju odwiedzania parafian z tak zwaną kolędą. Chrzciny, śluby i pogrzeby odbywały się w Strzepczu. Takie życie, pracowite i znojne, toczyło się tutaj do czasu wybuchu II Wojny Światowej. Potem świat stanął na głowie”.

Dodawała jeszcze autorka m.in.:

„Starą Hutę z resztą świata łączyły wąskie, polne drogi. Do kościoła parafialnego w Strzepczu było dobre sześć kilometrów, a do Sianowa trochę bliżej, może z pięć, idąc na skróty przez pola. Dzieci i dorośli w niedziele i święta chętnie przemierzali pieszo tę drogę”.

Lucyna Szomburg na zdjęciu wskazała jako Martę Meyer dziewczynkę z kwiatami znajdującą się w górnym rzędzie po lewej stronie, ubraną na biało. Jak mówi córka seniorki, Bogusława Gruba, „mama jest obok tej dziewczynki, stoi całkiem u góry jako trzecia z lewej. Poza tym wszystko w artykule się zgadza, pani Szomburg opisała wszystko tak, jak przekazała wtedy mama”.

Inaczej zapamiętał Leona Reglińskiego Stanisław Pryczkowski, którego wspomnienie dotyczące czasów wojny zamieścił Eugeniusz Pryczkowski w zbiorze pt. Piekło na ziemi (tom IV, 2023 r.). Stanisław Pryczkowski, lokalny skrzypek i członek zespołów ludowych, urodził się w roku 1928 na wybudowaniu Staniszewa, zmarł natomiast w 2019. Jego matka pochodziła ze Stążek. Wspominał on lata swojego dzieciństwa i również swojego nauczyciela:

„W Starej Hucie nauczycielem był Regliński, który umiał grać na skrzypcach i uczył nas różnych piosenek. Gdy przyszedłem do domu, nalegałem, żeby kupić mi skrzypce. (…) Dostałem dwanaście złotych i oddałem to Kazikowi, który zakupił mi te skrzypce. Potem poszedłem do nauczyciela Reglińskiego, do wuja Plichty i do Hirsza”.

Przyjrzyjmy się wspomnianej fotografii szkolnej z nauczycielem Reglińskim i jego uczniami. Zwraca uwagę postać chłopca po prawej stronie, stojącego tuż przy kierowniku placówki. Regliński, ubrany w swój ślubny garnitur, w eleganckim obuwiu, kontrastuje na tym ujęciu z bosymi chłopcami, którzy stoją w pierwszym rzędzie, tuż obok niego. Nauczyciel czuje się pewnie – to można wnioskować z „mowy ciała”. Intepretowała Lucyna Szomburg:

„Nauczyciel, niezwykle elegancki, uśmiecha się do obiektywu. Młody, przystojny, w garniturze, białej koszuli, z muszką pod szyją. Jego szykowne, wypastowane, lśniące buty wyróżniają się na tle drewniaków lub małych, bosych stóp uczniów. Uwagę przyciąga dwóch chłopców, w dolnym rzędzie po prawej stronie. O ile większość dzieci jest ładnie ubranych, odświętnie na tę wyjątkową okazję, o tyle ci dwaj bosi malcy sprawiają wrażenie, jakby przed chwilą skończyli pomagać rodzicom w gospodarstwie. Jeden z nich chowa głowę w ramiona. Czegoś się boi? Twarze dzieci są poważne, chociaż kilku innych chłopców wygląda tak, jakby zaraz mieli parsknąć śmiechem. W końcu jest się z czego cieszyć, za chwilę zaczną się wakacje”.

Jakże inaczej prezentuje się postać Reglińskiego na fotografii (także reprodukowanej w niniejszej książce) wykonanej w Starej Hucie kilka lat później. Nauczyciel, już starszy, z książką w ręku, ubrany nie lepiej i nie gorzej od innych osób widocznych na fotografii, wziął na kolana dziewczynkę, swoją córkę, która zdaje się dobrze czuć w jego obecności…

Bił zbyt mocno...

Jaki był Regliński naprawdę? Czy rzeczywiście był aż tak surowym nauczycielem, jak to zapamiętała Marta Meyer? Brakuje na ten temat dokumentów czy innych spisanych świadectw, jednakże wśród ludności miejscowej zachowała się żywa pamięć o Reglińskim jako nauczycielu niezbyt przyjaznym uczniom.

„Jest prawdą, że Regliński musiał być bardzo surowy, bił zbyt mocno. O tym mówi się do dnia dzisiejszego. Kilka tygodni temu mówiła mi to pani [tutaj pada imię i nazwisko] ze Starej Huty (…)” – napisał w korespondencji e-mailowej jeden z dziennikarzy, poeta, wydawca, znany popularyzator wiedzy o Kaszubach.

Regliński – wiele na to wskazuje – wpisywał się jako nauczyciel swoją praktyką w ducha minionych czasów. Kary cielesne były przecież na porządku dziennym w szkołach jeszcze wiele lat po wojnie, choć były już w XX-leciu międzywojennym zakazane.

Z wielu powodów przymykano jednak oko na popędliwość nauczycieli, których stale brakowało, także w domach uczniów przemoc była powszechna, bicie uważano za skuteczne narzędzie wychowawcze, środek służący do wymuszania posłuszeństwa. Jest to sprawa na osobną książkę, bo sylwetkę Reglińskiego jako pedagoga trzeba by ukazać w pełnym świetle, w kontekście czasów, w których nauczał.

Oczywiście nie chodzi tutaj o próbę usprawiedliwienia nauczyciela, lecz uwzględnienia ówczesnej mentalności – jego samego oraz Polaków żyjących sto lat temu. W szkole w Starej Hucie – bo tak było nakazane odgórnie – uczniowie (wspominała przecież Marta Meyer) nie mogli używać w czasie lekcji języka kaszubskiego.

Nie znaczy to, że Leon Regliński polonizował kaszubskie dzieci, że był niechętny wobec tego języka, który przecież był językiem jego rodziców i jego samego. Zresztą w tamtych czasach mowę kaszubską powszechnie uważano za jakąś wiejską odmianę polszczyzny, nawet nie za gwarę czy dialekt.

Co jeszcze wiemy na temat nauczyciela?

Na temat Leona Reglińskiego nie pisano dotąd zbyt wiele. Największą wiedzę na temat jego losów posiada obecnie jego syn, dzisiaj już ponad 90-latek. Wywiad z nim przeprowadził (i częściowo nagrał) na potrzeby niniejszej publikacji członek rodziny Reglińskich, który dysponuje też pozyskaną od nieżyjących już rodziców, zwłaszcza matki, „wiedzą rodzinną” na temat nauczyciela.

Wzmianka na temat Reglińskiego ukazała się np. w znanej biografii Majkowskiego autorstwa Józefa Borzyszkowskiego, ponieważ był Regliński w 1929 r. jednym z licznych założycieli Zrzeszenia Regionalnego Kaszubów w Kartuzach.

Wspominał go w 1988 r., na rok przed swoją śmiercią, ważny poeta kaszubski Jan Trepczyk w liście do Feliksa Marszałkowskiego, sekretarza Majkowskiego, co zanotował Borzyszkowski jako fragment obszernego przypisu. Wspomniał np. Trepczyk, że ponoć zmarł Regliński na raka żołądka. Wyprawiono mu też uroczysty pochówek.

Na zdjęciu szkolnym z 1930 r. nauczyciel – choć wygląda tam na starszego – ma jedynie 28 lat. Był więc jeszcze bardzo młody. Urodził się w 1902 r. w Chmielnie (akt urodzenia nie zachował się, lecz tak wynika z innych dokumentów). Jego ojcem był Józef, zaś matką Augustyna z d. Birnath.

Przed wojną ukończył Seminarium Nauczycielskie w Kościerzynie (informacja od syna nauczyciela i członka rodziny Reglińskich), później – jak wynika ze szkolnej kroniki – od roku 1924 przez kolejnych kilkanaście lat pracował jako kierownik szkoły i nauczyciel w Starej Hucie.

Ożenił się, co zapisano w księgach parafialnych, w 1929 r. w Chmielnie z Moniką z d. Marszałkowską, która była córką Michała i Anastazji z d. Markowskiej. Monika wychowywała się w Lampie k. Chmielna (informacja od członka rodziny Reglińskich – dalej jako R.), urodziła się w 1910 r. w Łączynie. Ukończyła cztery klasy szkoły podstawowej, jak wynika z dokumentów urzędowych. Marta Meyer wspominała ją jako chorowitą, choć była Reglińska wówczas młodą kobietą.

Na co chorowała? Tego nie wiadomo. Leon i Monika Reglińscy doczekali się co najmniej trójki dzieci: Urszuli, Zuzanny oraz Leona juniora.

Obecnie trudno cokolwiek stwierdzić na temat jakości nauczania Reglińskiego w Starej Hucie, tak samo na temat sposobu zarządzania przez niego placówką. W Archiwum Państwowym w Bydgoszczy przechowywane są archiwalia, z kart których wywnioskować można niewiele. (Zob. Inspektorat Szkolny w Kartuzach, rok 1930, sprawozdania z kontroli w inspektoracie, wykaz szkół, sygn. 6/454/0/4.10/1182, kolejne materiały: rok 1931, sygn. 6/454/0/4.10/1183, lata 1932-1933, sygn. 6/454/0/4.10/1184).

Kierownik Regliński podlegał bezpośrednio inspektorowi w Kartuzach (który sprawozdania ze swojej pracy przedstawiał kuratorowi w odległym Toruniu), ten zaś w 1930 r. nadzorował pracę 62 szkół, w których pracowało 128 nauczycieli. Kierownicy mieli więc dużą autonomię – kontrolowanie takiej ilości placówek nie było z pewnością zadaniem łatwym.

W pobliskich szkołach, o czym warto jeszcze wspomnieć, pracowali np. w tamtym czasie: w Koloni Jan Skolnicki i Stanisława Jenetówna, w Mirachowie Maksymilian Szeleziński, w Nowej Hucie Jan Stencel, w Staniszewie Helena Walczkówna i Jan Zalewski, w Sianowie Alojzy Stoltman. Ciekawą postacią zdaje się Jan Stencel, ponieważ nauczał on także w czasach hitlerowskich, w tym w szkole w Starej Hucie. Tak przynajmniej podaje Kostuch.

Wg wykazu z 1 grudnia 1930 r. w szkole w Starej Hucie uczyło się 44 dzieci katolickich, nie było ani jednego dziecka wyznania ewangelickiego. Chłopców było dwadzieścioro, dziewczynek dwadzieścia cztery. Dzieci uczyły się w czterech oddziałach. W bibliotece szkolnej były 124 książki. Regliński dysponował przyszkolnym gruntem wielkości 11 mórg (ok. 3 ha).

Dalsze losy Leona Reglińskiego i jego rodziny

R. twierdzi, że przed wojną jego dziadek był działaczem Polskiego Związku Zachodniego – zachowały się ponoć w zbiorze rodzinnym (choć nie zostały udostępnione do wglądu) dokumenty potwierdzające ten fakt. Trzeba tutaj dodać, że patriotów zrzeszonych w tej antyniemieckiej organizacji w czasie wojny dosłownie tępiono, wielu z nich zamęczono i rozstrzelano jeszcze w 1939 r. Regliński najwyraźniej nie znajdował się na liście proskrypcyjnej jako osoba do natychmiastowej likwidacji. Ten wątek jego biografii wymaga w przyszłości pogłębienia.

Miał Leon Regliński dużo szczęścia, ponieważ po walkach obronnych we wrześniu 1939 r. (wcześniej odbył obowiązkową służbę w wojsku), w których uczestniczył, uciekł z niewoli sowieckiej w Lidzie – wspominał jego syn. Do Starej Huty dotarł wg potomka 2 listopada. Gdyby ucieczka się nie udała, znalazłby się najpewniej na liście ofiar zbrodni katyńskiej – dodaje R.

Leon Regliński został oczywiście zwolniony z posady nauczyciela, przymusowo opuścił wraz z rodziną mieszkanie nauczycielskie w Starej Hucie – było to 4 marca 1940 r., jak wspominał Leon Regliński junior. Datę tę dobrze zapamiętał, ponieważ było to dla niego jako dziecka ważne przeżycie, połączone – jak możemy się domyślać – z mocnym lękiem. Reglińscy (twierdzi jego potomek i przekazał R.) znaleźli izbę u rodziny Meyerów w Starej Hucie, tzn. mieszkali odtąd u przyszłych teściów wspomnianej już Marty Meyer z d. Miotk, która w 1940 r. miała 22 lata i przebywała niedaleko, w sąsiednim gospodarstwie, z matką i rodzeństwem (jej ojciec Franciszek już nie żył, zmarł w 1932 roku, matka Augustyna żyła w latach 1877-1965) – to właśnie tam w 1998 r. kręcono film pt. Sto minut wakacji. Gospodarstwo Meyerów było widać z okien chałupy Miotków.

Pomogli Reglińskim  Teodor (urodził się w 1877 r., zmarł w 1958) i Cecylia (żyła w latach 1882-1963) Meyerowie. Mieli córkę Monikę i dwóch synów, wówczas także dorosłych, Teodora i Leona. Teodor (1912-1975) był kawalerem, na rodzinnym gospodarstwie przebywał już po śmieci rodziców z siostrą, także bezdzietną.

Leon był mężem Marty, urodził się w roku 1914, zmarł w 1999. Wraz z żoną po wojnie zamieszkał na terenie pomiędzy gniazdem Miotków i gospodarstwem Meyerów. Mieszka tam obecnie Bogusława Gruba, już tutaj wspominana.

W lesie w pobliżu gospodarstwa Meyerów, w obrębie ich ziem, znajdował się bunkier, w którym gospodarze ci ukrywali ponoć osoby poszukiwane przez Niemców. Zresztą do dzisiaj w tym miejscu widoczne są dwie dziury w ziemi, które w czasie wojny były o wiele głębsze, połączone korytarzem i zamaskowane – pozostałości po bunkrze wskazuje Bogusława Gruba. Twierdzą R. oraz córka Marty Meyer, że (jak mówiło się w ich rodzinach po wojnie) przebywał tam Ambroży Małaszycki (lub Małszycki) z Nowej Huty, który był poszukiwany przez Gestapo. Udało mu się ponoć przeżyć wojnę.

Nie udało się uzyskać jakichkolwiek informacji na temat tej osoby. Rodzina Małaszyckich z Nowej Huty twierdzi, że nie był to ich przodek, Małszyccy we wsi nie mieszkają, nie przebywali też tam wcześniej – twierdzi sołtys Nowej Huty. Z pewnością jednak, jak wspominał syn Reglińskiego, który był wtedy dzieckiem, ktoś się w tym bunkrze (i czasami też na strychu szopy) ukrywał.

Nie jest wykluczone, że osoba ta posługiwała się fałszywym imieniem i nazwiskiem. Może był to jednak jakiś Małaszycki, lecz z innej miejscowości?

Wspominała Bogusława Gruba:

„Wielu okolicznych gospodarzy kogoś ukrywało. W czasie wojny Miotkowie, rodzice mojej mamy, ukrywali na poddaszu, przez ponad pięć lat, swojego syna, Brunona, który także przeżył wojnę. Był żołnierzem Marynarki Wojennej, uciekł z niewoli niemieckiej, trzy tygodnie szedł pieszo do domu. Zmarł dopiero w 1998 roku. Mama opowiadała, że jej brat mógł egzystować tylko w nocy, musiał też uważać, ponieważ w domu przebywała jeszcze wraz z dziećmi dokwaterowana Niemka”.

Lokalna pasjonatka historii dodała jeszcze na temat Meyerów:

„Oni handlowali w czasie wojny mięsem, robili bardzo owocne interesy. Szczególnie był w ten biznes zaangażowany Niemiec z Koloni nazwiskiem Runke. Mięso wozili na targ do Lęborka. Na pewno Runke był częstym gościem w gospodarstwie Meyerów, to wynika z opowieści rodzinnych. Na pewno Meyerowie pod koniec wojny zostali wypędzeni z gospodarstwa, Teodor musiał udać się na roboty przymusowe, Cecylia wraz z dziećmi też została wygnana. Przyszedł na ich miejsce Niemiec, ale musiał wkrótce uciekać, bo wojna dobiegała końca”.

Ciekawy i wart pogłębienia jest wątek związany ze wspomnianym Niemcem. Ma on duże znaczenie dla biografii Reglińskiego, ponieważ Niemiec ten musiał mieć częsty kontakt z nauczycielem Reglińskim przebywającym u Miotków.

Anzelm Dampc z Nowej Huty wspominał na jego temat:

„Żeby zabić świnię trzeba było otrzymać zezwolenie (<>) od Niemca, który tym się zajmował. Oskar, bo tak nazywał się ten pan, miał swoje gospodarstwo na Koloni”.

Alicja Sikora (z d. Rozwadowska) ze Starej Huty przywołuje tę postać znaną jej z opowiadań nieżyjącej już teściowej, Teresy Sikory (również ze Starej Huty), która w 1945 roku miała 15 lat, w czasie wojny przebywała jako pomoc domowa w gospodarstwie innego niemieckiego gospodarza w Koloni. Runke bądź Runka był wspominany w Starej Hucie po wojnie jako tzw. dobry Niemiec, który utrzymywał dobre kontakty z Polakami i ostrzegał miejscową ludność w razie niebezpieczeństwa. Mówi Jan Sikora, mąż Alicji i syn Teresy:

„Moi rodzice opowiadali o tym Niemcu z Koloni, zapamiętałem nazwisko Rehnke. On był miejscowym policjantem, gestapowcem w czasie wojny, jeździł po tym terenie na służbowym motorze. Żołnierze radzieccy chcieli go ponoć zabić, lecz nie pozwolili na to mieszkańcy. Miał Rehnke ostrzegać ludność przed Niemcami, jechał na motorze przez pola i informował pracujących ludzi, że muszą uciekać w las”. Bogusława Gruba: „U nas się opowiadało, że Runke przypadkowo zobaczył ukrywającego się w szopie u Meyerów Małaszyckiego. Wycelował w niego broń. Teodor Meyer, właściciel, zasłonił tego człowieka, nie pozwolił go zastrzelić”.

Wspominany Runke czy też Rehnke naprawdę nazywał się Oskar Ronke, jak wynika z zachowanych archiwaliów Akta nieruchomości ziemskiej (po niemcu) [sic!] (kopie w posiadaniu autorów tej publikacji). Są to dokumenty dotyczące zasiedlenia w 1945 roku i następnie przejęcia (finalnie dopiero w 1960 r. wpisem do księgi wieczystej) gospodarstwa Ronkego w Koloni przez Polaka, wówczas 54-letniego Władysława Arendta z Będargowa, syna Jana, męża Anastazji i ojca dorosłego już Alfonsa oraz jeszcze czworga innych dzieci.

Wojenne losy

Arendt starał się o nadanie własności tego gospodarstwa jako ofiara prześladowań niemieckich – od lipca 1942 r. aż do zakończenia wojny przebywał, jak twierdzili wskazywani przez niego świadkowie, w niemieckim obozie pracy i przesiedleńczym w Potulicach. Możemy się domyślać, że wcześniej rodzina Arendtów została wypędzona z własnej ziemi, po powrocie z Potulic nie zastali tam wiele, w związku z czym zdecydowali się wprowadzić do chwilowo niezamieszkałego [?] bogatego gospodarstwa po przepędzonym lub uwięzionym Niemcu.

Jak czytamy na kartach różnego rodzaju protokołów, pism, wydawanych decyzji administracyjnych, żoną Ronkego była Małgorzata z d. Drews, zapewne Polka. Niestety w Koloni nie mieszka nikt o tym nazwisku, jej dalsze losy pozostają nieznane. Gospodarstwo Ronków miało powierzchnię ponad 11 ha. Grunta orne piątej klasy zajmowały nieco ponad 9,5 ha, łąki blisko hektar. W skład gospodarstwa wchodził dom murowany pięcioizbowy o wymiarach 16,3 x 8,6 m z dużym podwórzem (o pow. ponad 2 tys. m2) i rosnącymi tam siedmioma starymi drzewami owocowymi (było tam pięć wiśni i dwie jabłonie), poza tym duży dom drewniany dwuizbowy dla robotników, duża stajnia ceglana, nieco mniejsza drewniana stodoła, wozownia i dwie lepianki – drewutnia i kurnik, jak również piekarnik. Budynki mieszkalne były wyposażone w kwietniu 1945 r. w następujące meble i inne przedmioty: cztery szafy do ubrań, szafę kuchenną, pięć łóżek, cztery stoły (w tym jeden kuchenny), umywalkę, kanapę, zegar ścienny, biurko, szafkę małą do narzędzi, dwie szafki nocne, bieliźniarkę, dwa lustra, cztery krzesła.

Ronke w swoim gospodarstwie posiadał też liczne pojazdy, sprzęty, maszyny: dwa wozy robocze, trzy pługi, kultywator, motor GHP [sic!], siewnik, piłę tarczową, sieczkarnię, wialnię, maneż konny, beczkę do gnojówki, kocioł do parowania, maszynkę do miodu. Inwentarz żywy zastany w gospodarstwie opuszczonym przez Niemca stanowiły krowa, dwa młode prosięta i owca.

Nieopodal domu stały dodatkowo trzy ule. Ronke pozostawił 2 m3 drzewa na koła do wozów, 4 m3 drzewa na felgi, sześć cetnarów żyta (ok. 300 kg), 50 cetnarów (2,5 t) [sic!] kartofli, 2 cetnary (100 kg) owsa do siewu, pół cetnara (25 kg) grochu. Do gospodarstwa wiosną 1945 r. przynależało – z czego Arendt był z pewnością zadowolony – obsiane żytem pole o pow. 14 mórg magd[eburskich] (blisko 4 ha).

Kim był Oskar Ronke i jakie były jego dalsze losy? Pewne światło na te kwestie rzuca Ludwik Miotk, ważny partyzant TOW „Gryf Pomorski”, który po wojnie w latach 50. spisał obszerny, niewydany dotąd drukiem, Pamiętnik wspomnień w walce z hitleryzmem w latach II wojny światowej 1939-1945.

Został on udostępniony (zachowała się wersja pierwsza wstępna i druga rozszerzona), wraz z wieloma innymi dokumentami dotyczącymi tego partyzanta, przez toruńską Fundację Generał Elżbiety Zawackiej – Archiwum i Muzeum Pomorskie Armii Krajowej oraz Wojskowej Służby Kobiet. Skany tych materiałów są dostępne w Internecie na stronie Kujawsko-Pomorskiej Biblioteki Cyfrowej.

Miotk pisał na kartach swoich wspomnień:

„W wiosce Stara Huta na wybudowaniu Jan Okrój, członek <>, prowadził warsztat kołodziejski. Na poddaszu tego warsztatu był wybudowany bunkier dla partyzantów. Partyzanci, którzy znali pracę kołodziejską i stolarską, byli tam zatrudniani. Okrój przyjmował zamówienia i w wyznaczonych terminach kompletne wozy były nowe i gotowe. Uwiązane psy przy budach sygnalizowały każdego przybysza. W wypadku, gdy zjawiał się podejrzany osobnik, Okrój dawał znak i partyzanci pochowali się do bunkru. Żona Okroja była dzielną aktywistką, bowiem organizowała i dostarczała żywność partyzantom do lasu. Tam też przez jakiś czas i ja przebywałem. W niedalekiej odległości była kuźnia, a pod nią też był bunkier. W porze dziennej do tych punktów wybrali się Rudolf i Brunon Bigusowie. Rudolf był komendantem Komendy Powiatowej Wejherowo a Brunon był komendantem Komendy Powiatowej Powiatu Kartuskiego. Był to rok 1943, od miejsca akcji łączyła mnie przestrzeń może 50-60 metrów, słyszałem warkot motoru motocyklowego, więc się skryłem w przydrożne krzaki. Drogą przejechali na rowerach obydwaj Bigusowie i nadjechał motocyklem Ortsbauerfuhrer S.A. [sic!] Reinke z Koloni. Reinke zatrzymał motocykl i zażądał od nieznajomych dowodów osobistych – partyzanci odpowiadają, że takowe posiadają i zaraz je pokażą. Rudolf Bigus włożył rękę do kieszeni, odbezpieczył pistolet, wyjmując go, strzelił do Niemca, który upadł na ziemię – oto nasze papiery. Partyzanci zabrali mu broń i spokojnie odjechali w kierunku do lasu. Gestapo zażądało od Reinkego by podpisał wyrok kary śmierci na 10 Polaków. Reinke tego nie uczynił, dlatego że to byli ludzie obcy, on ich nie znał, a po wojnie Oesterreich, bo to było jego prawdziwe nazwisko [sic!], aresztowany przez MO w Sianowie, w areszcie na pasku spodni sam sobie wymierzył karę i powiesił się”.

Nie znamy obecnie dokumentów, na podstawie których można by pokusić się o ocenę tej postaci. Należy pamiętać, że Niemcy, w tym ci sprawujący określone funkcje (np. gestapowcy, sołtysi itd.) inaczej zachowywali się w pierwszych latach wojny, inaczej zaś później, gdy sytuacja militarna Niemców nie była najlepsza. Brali oni pod uwagę, że państwo niemieckie może wojnę przegrać, łudzili się, że w takim przypadku będą mogli nadal mieszkać w swoich rodzinnych gospodarstwach w Polsce, bo przecież byli tymi dobrymi.

„Ja słyszałem od rodziców, że ten Niemiec był więziony przez żołnierzy radzieckich, mieszkańcy próbowali go wydostać, ale to się nie udało, nie chcieli go wypuścić” – mówi Józef Skrzypkowski ze Starej Huty.

Regliński zaangażowany w „Gryfie Pomorskim”

Pamiętając, kim prawdopodobnie był Oskar Ronke zaprzyjaźniony z Meyerami, wróćmy jeszcze do czasów wcześniejszych i postaci Leona Reglińskiego, który wraz z żoną i dziećmi przebywał u dawnych sąsiadów jawnie, pracował jednocześnie (nie wiadomo jednak w jakim dokładnie okresie) jako urzędnik w Sianowie (informacja od syna i R.).

Od 1 kwietnia do 3 maja 1943 r., co zapamiętał jego syn i przekazał R., przebywał Regliński w szpitalu, lecząc chorą nogę – wcześniej wstrzykiwał pod skórę naftę, aby uchronić się od poboru do Wehrmachtu. Jeszcze wcześniej został zakwalifikowany (powołanie do armii było tego konsekwencją), jak wielu Kaszubów, do trzeciej grupy niemieckiej listy narodowościowej – tak możemy przypuszczać, ponieważ do grupy tej na pewno została przypisana jego żona, co znajduje potwierdzenie w archiwaliach (kopie w posiadaniu autorów publikacji).

Po latach wspominał Jan Trepczyk, również pracownik sianowskiego hitlerowskiego urzędu, co może też świadczyć (choć wcale nie musi) o motywacji Reglińskiego:

„W grudniu w tymże roku [1940] otrzymałem pracę w Urzędzie Gminnym w Sianowie jako kasjer. Chcąc żyć i utrzymać rodzinę, byłem zmuszony przyjąć trzecią grupę niemieckiej volkslisty, co zresztą po wspólnej naradzie uczynili wszyscy pracownicy tego urzędu, gdyż Niemcem był tylko sam Amtskommisar. 1 czerwca 1943 roku zostałem powołany do wojska niemieckiego (…)”. Było to więc jeszcze przed przymusowym automatycznym wpisywaniem na listę na podstawie ankiety, którą każdy musiał wypełnić pod groźbą „uznania za wroga państwa niemieckiego”. (Zob. wspomnienie Trepczyka [w:] J. Drzeżdżon, Współczesna literatura kaszubska…).

Monika Reglińska zapisała jednak, że wpisem do grupy trzeciej była objęta od roku 1942, a więc od momentu, gdy niewypełnienie ankiety miało być bezwzględnie karane.

Regliński jako urzędnik zaangażował się w działalność w ruchu oporu jako fałszerz dokumentów (informacja od syna i R.), co spowodowało, że przebywał później – już jako osoba poszukiwana – w schronach na terenach leśnych (może nawet w bunkrze u Meyerów?). Potwierdzają to zachowane archiwalia. Monika wraz z dziećmi doczekała u Meyerów końca wojny (informacja od syna, R. oraz Bogusława Gruby).

O Leonie Reglińskim jako osobie zaangażowanej w działalność TOW „Gryf Pomorski” nie wspomina żadne opracowanie na temat tej ważnej organizacji okresu II wojny światowej. Jedynie w książce Eugeniusza Pryczkowskiego Strzał w plecy: Szos w chrzebt: wòjnowé wspòmnienia Kaszëbów (t. III, 2023 r.) wspominała nieżyjąca już Anna Kierznikowicz ze Stążek, co może rzucać jakieś światło na Reglińskiego jako gryfowca:

„Pierwsi Rosjanie przyszli tu od Starej Huty. Nauczyciel ze Starej Huty przechowywał u nas pełną skrzynię różnych pism. Tam były też różne drogie rzeczy. Nie zaglądałam tam. Ale ci Rosjanie wszystko wywęszyli, rozkradli i poniszczyli”.

Regliński jako fałszerz dokumentów i jednocześnie członek TOW „Gryf Pomorski” ryzykował życie nie tylko swoje, lecz całej rodziny. O ludziach takich jak on pisali po wojnie Agnieszka i Alfons Pryczkowscy z Kartuz, wcześniej łączniczka i żołnierz „Gryfa Pomorskiego” (nie wymienili jednak imienia i nazwiska nauczyciela ze Starej Huty), że „uratowali tysiące ludzi od śmierci poprzez zmianę uch tożsamości. Wystawiali ludziom spalonym różnego rodzaju dokumenty niemieckie: przepustki, dowody, legitymacje i karty urlopowe”. (Zob. Tychże, Tajna Organizacja Wojskowa „Gryf Kaszubski – Pomorski” 1939-2001. Geneza. Obsada personalna, 2001 r.).

Czy Regliński bał się, że jego działalność wyjdzie na jaw? Z pewnością. Nie jest wykluczone, że był nawet świadkiem egzekucji czterech żołnierzy „Gryfa Pomorskiego”. 16 lipca 1941 roku w czasie odpustu ku czci Matki Boskiej Sianowskiej Królowej Kaszub zostali przed świątynią w Sianowie powieszeni – na oczach wiernych przymuszonych do oglądania morderstwa – Jan Ogończyk Dąbrowski, Józef Głodowski, Antoni Naczk oraz Franciszek Paszki. Byli to mieszkańcy kolejno Kamienicy Królewskiej, Gowidlina, Tuchlina oraz Kartuz, zaangażowani w działalność „Gryfa”.

Zachowały się dokumenty, obecnie w posiadaniu rodziny Reglińskich, które świadczą o obecności Leona Reglińskiego w strukturach „Gryfa”. Są to powojenne zaświadczenie m.in. o wstąpieniu Leona Reglińskiego ps. „Książka” (miał też posługiwać się pseudonimem „Orzech” – informacja od R.) następnie do „Gryfa” w kwietniu 1943 r. (nie wiadomo, czy można zaufać dopiskowi [sic!] na karcie innego dokumentu:

„Wstąpił do <> dn. 4 III 1942”), akt mianowania Reglińskiego kierownikiem polskiej tajnej szkoły podziemnej „w zakresie 7-mio klasowej szkoły powszechnej przy podziemnej szkole wojskowej w rejonie powiatu morskiego i kartuskiego” (z – data jest słabo widoczna na dokumencie – 10 lipca 1943 r.), jak również rozkaz z 1 stycznia 1944 r. o treści: „Pan <> zgłosi się u <> po odbiór wzorów skryptów oraz podręczników dla kształcenia żołnierzy <> w zakresie 7-mio klasowej szkoły powszechnej oraz kolega złoży przysięgę na ręce <> ze strony kurii [?] szkolnej podziemnej”.

Dokumenty z czasów wojny podpisali Józef Dambek i Augustyn Westphal, w tamtym czasie obok ks. Józefa Wryczy najważniejsze osoby w organizacji.

Ciekawa jest treść wspomnianego zaświadczenia spisanego już po wojnie, 10 listopada 1945 r. w Słupsku, zresztą tą samą ręką co wcześniej cytowane akt mianowania i rozkaz. Spisał te dokumenty (i wystawił zaświadczenie, podpisując się pod jego treścią) wspomniany już ppor. Ludwik Miotk ps. „Pióro”, „Stalówka”, w 1945 r., jak sam napisał, używając nazwy skróconej, Kierownik Referatu Gospodarczego Powiatowej Komendy Milicji Obywatelskiej.

W „Gryfie” był „Kierownikiem Powiatowego Wydziału Informacyjnego na pow. Morski”. Zaświadczenie to wystawił Miotk (nie był spokrewniony z rodziną Miotków ze Starej Huty, jak twierdzi Bogusława Gruba) jeszcze przed nasilonymi prześladowaniami byłych członków organizacji.

W zaświadczeniu stwierdza się, że Regliński w ramach tajnego nauczania zajmował się zarówno dokształcaniem żołnierzy, jak i pracą oświatową w Starej Hucie, zapewne wśród ludności, jak również że „pracował na stanowisku kierownika (…) tajnej szkoły podziemnej wojskowej w schronie <>” oraz „współpracował z tajnym wywiadem <> w zdobywaniu wiadomości, zarządzeń politycznych i wojskowych oraz dopomagał w wystawianiu fałszywych dowodów osobistych ukrywającym się Polakom w gminie Sianowo powiat Kartuzy”.

Dość wspomnieć, że dokumenty te zostały spisane ręką postaci uznawanej przez niektórych gryfowców za kontrowersyjną. Miotk oczywiście bardzo dobrze znał Reglińskiego…

Ciąg dalszy za tydzień

Tekst niniejszy stanowi nieco zmieniony fragment książki na temat Starej Huty w gminie Kartuzy, wydanej w 2024 r. Książkę można wypożyczyć w Miejskiej i Powiatowej Bibliotece Publicznej im. J. Żurakowskiego w Kartuzach.

Kolejne fragmenty tej publikacji będziemy publikowali co tydzień.

(Piotr Smoliński, Agnieszka Sikora-Smolińska)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(12)

8 wźeśen8 wźeśen

13 1

I nie było żadnej dysleksji, dysgrafii czy innych wymysłów nowoczesnych madek.
Poziom nauczania był wysoki, a nie dostosowany do subsaharyjskich inżynierów.
Sam dostałem kilka razy linijką po łapach i następnego dnia już umiałem co trzeba. 20:55, 08.09.2024

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

HmmHmm

1 0

zawnioskuj do dyrektora szkoły o wyjątek przy zakazie kar cielesnych dla Twoich dzieci! 12:40, 09.09.2024


reo

# 8 wrzesień # 8 wrzesień

4 1

I dzieci nie przynosiły ajfonów do szkoły. 22:25, 08.09.2024

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

Vanzant Vanzant

2 0

Chociaż.po Polsku uczył. 08:09, 09.09.2024

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

Pisiorek Pisiorek

1 0

Zgadza się, walczył z bełkotem volksdojczów. 13:51, 09.09.2024


DzieciobijcyDzieciobijcy

0 3

Niech rodzice którzy są za karami cielesnymi zadeklarują pisemnie że zgadzają się na bicie SWOICH dzieci przez nauczycieli. 12:41, 09.09.2024

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

# dzieciobijcy # dzieciobijcy

2 2

Jak moje dziecko coś przeskrobie to nie tylko od nauczyciela dostanie lanie, 🌈 dzbanie. Ciebie nikt nie bił i teraz masz kochanka w stajni, zoofilku. 13:50, 09.09.2024

Odpowiedzi:2
Odpowiedz

No nieźleNo nieźle

0 0

musisz dużo myśleć o zoofilii, skoro tak chętnie o tym piszesz 15:36, 10.09.2024


obleśneobleśne

0 0

a co jeszcze dasz swojemu dziecku jak 'coś przeskrobie' ? Obrzydliwe. Mam nadzieję że jednak tych dzieci nie masz 15:38, 10.09.2024


doh jodoh jo

2 0

w latach 1950- 1960 w szkolach stosowano kary cielesne najczesciej byla to linilka ktora dostawalo sie po lapach stosowano rowniez tz pozostawianie ucznia po szkole nieraz siedzialo sie kilka godzin Nikt nie skarzyl sie w domu bo rodzice karali za takie skarzenie swoje dzieci dostawalo sie pasem 09:17, 10.09.2024

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

ProsteProste

0 0

Przemoc stosują osoby które nie mają żadnych argumentów. Nie umiesz przemówić dziecku do rozsądku, wytłumaczyć mu jak należy postępować to *%#)!& 15:40, 10.09.2024

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

adad

0 0

cenzura zasłoniła słowo 'uderzać' 15:40, 10.09.2024


0%